Relacja

3 lutego 2013 r

Niestety, jestem chory. Po raz pierwszy od wielu lat wyjeżdżam na wyprawę z gorączką i bólem gardła. Noc w Sundal z gorączką, rano budzę się spocony. Jemy śniadanie i wyjeżdżamy autem o w pół do ósmej, Jest jeszcze ciemno, wschód słońca dopiero o ok 9:00. Gubimy trochę drogę, przez co mamy dodatkowy objazd. Docieramy do Rjukan Fjellstue dopiero o 11:20. To dobre miejsce do podejścia i startu ponieważ jest tu parking i można zostawić auto. Tutaj zaczyna się również szlak turystyczny prowadzący na płaskowyż.

Wchodzimy do pensjonatu, żeby uzgodnić ile trzeba będzie zapłacić za parking na prawie dwa tygodnie. Pani w średnim wieku, z perfekcyjnym angielskim woła właściciela całego interesu. Zaczynamy rozmawiać o naszej trasie i cena szybko topnieje na nasza korzyść. Okazuje się ze nie mogliśmy trafić lepiej. Tor bo tak ma na imię właściciel okazuje się miejscowym ekspertem z czterdziestoletnia praktyką, który przez wiele lat prowadził schroniska na płaskowyżu. Starszy pan w norweskim oldschoolowym swetrze, z brodą i w okularach jest bardzo życzliwy. Skwapliwie godzi się podyskutować o naszej trasie na płaskowyżu. Przynosimy mapy z auta i… Tor robi nam weryfikacje trasy, która przypomina trzęsieniem ziemi. Tłumaczy nam ze wielkie jeziora, którymi chcieliśmy wędrować w pierwszych dniach nie zamarzły i musimy zmienić  trasę, jeżeli nie chcemy być zmuszeni do obejść całych zbiorników w poszukiwaniu mostów i przepustów. Powody otwartej wody są dwa: niewielkie jak do tej pory mrozy, ale przede wszystkim spuszczanie wody do turbin produkujących prąd, co drastycznie zmieniało poziom tafli wody. Według Tora również zaplanowana przez nas trasa zejścia jest niemożliwa do realizacji z uwagi na nasz bagaż i spory opad śniegu. Po raz ostatni jesteśmy uprzedzeni, że jakakolwiek aktywność ludzka na płaskowyżu zacznie się dopiero po połowie lutego, kiedy to zaczną jeździć skutery wytyczające zimowe trasy i zaopatrujące schroniska, które otworzą się na zimowych turystów wraz z początkiem marca. Wyruszając zatem,  jesteśmy zdani wyłącznie na siebie.

Mimo, że bardzo napracowałem się nad wytyczaniem trasy i wprowadzaniem jej do GPS’a, Tor jest bardzo przekonywujący. Proponuje nam absolutnie inne podejście i zmianę początku trasy. Zupełnie poza wszelkimi wytyczonymi szlakami, ale trasę mającą swoiste plusy. Szczwany lis od razu zauważył, że jego trasa bardzo mi się spodobała i doceniłem jej walory. Ale tak naprawdę, najbardziej przekonało mnie spore zdjęcie na ścianie pensjonatu, na którym to nasz Tor oprowadza duńska Królową Małgorzatę II. Zdjęcie miało przynajmniej dziesięć lat, ale kto ma jakiekolwiek pojęcie o relacjach Duńczyków z Norwegami ten wie, że Norwegowie dali swojego najlepszego człowieka. I byłoby bardzo, ale to bardzo nierozsądnie się go nie posłuchać..

Wyruszamy o 13:30, pada coraz mocniej śnieg, jest zaledwie kilka stopni mrozu a nasze narty nie dość, że pod gorę to bardzo zapadają się w świeżym, mokrym śniegu. którego leży około 60 cm. Robimy postoje, poprawiamy skarpety i buty. Wędrujemy do 17:30, jest już prawie ciemno. Wykopanie platformy pod namiot o powierzchni 8m² zajmuje nam ponad pół godziny ciężkiej pracy przy łopacie. Temperatura wynosi ok -10°C.  Zaczynam mieć gorączkę, więc na noc faszeruję się aspiryną i wapnem.

4.02. 2013 r

Budzę się z potworną kluchą w przełyku i bólem gardła. Ledwo mówię. Mieliśmy wstać o 7:00, ale zaczynamy się wygrzebywać ze śpiworów dopiero o 7:30. Jest zupełnie ciemno i przy świetle latarek na początku wyprawy, gdzie jeszcze nic nie ma swojego ustalonego miejsca wszystko idzie jak po grudzie. Wychodzimy kolo 9:00 gdy zaczyna się robić widno. Jest uciążliwie. Śnieg padał cala noc, narty się zapadają za kostki a na dodatek jest stromo pod gore. Niebo jest zaciągnięte ciężkimi ciemnymi chmurami. Około 13:00 nagle pogoda zmienia się diametralnie. Zaczyna się silny, lodowaty wiatr, który niestety szybko stabilizuje swój kierunek wiejąc nam prosto w twarz. Chmury rozwiewają się. Damian idzie coraz wolniej robiąc przystanki, żeby w pachwinach zagrzać marznące dłonie. Na postoju ok. 15:00 dociera do mnie, że przeszliśmy po dwóch jeziorkach tak zamarzniętych , zasypanych śniegiem i zakamuflowanych. że nawet ich nie zauważyłem. Wiatr z każdą chwilą się wzmaga. Zarządzam rozbijanie obozu już o 16:00 póki jeszcze podmuchy nie mają siły huraganu i jest szansa na rozbicie namiotu. Walczymy z płachtą namiotu dosyć długo. Damianowi odlatuje mała karimata do siedzenia w ciągu kilu sekund na kilkadziesiąt metrów. Wciągamy nasze sanie do przedsionka namiotu i robimy dokładne przeszukanie zawartości. Rano Damian mówi, że nie jest pewien czy telefon satelitarny jest na sankach czy może został na poprzednim biwaku. Przez cały dzień ta myśl, czy nie zgubiliśmy środków łączności cały czas kołatała nam się w głowach. Telefon na szczęście jest, a my od następnego dnia mamy naprawdę grube rękawice i ciuchy tuż pod ręką. Nocleg wypada nam na przełęczy na wysokości 1263 m.n.p.m. I jak się okaże dnia następnego to jeszcze wcale nie jest szczyt płaskowyżu. Morale mamy kiepskie, w lini prostej od poprzedniego dnia przeszliśmy zaledwie 12,8 km.

05.02.2013 r

Zgodnie z planem wstajemy o 7:00 i udaje się wyjść o 9:00. Damian zmienia koncepcje zapakowania sanek, które miały do tej pory tendencje do wywracania się na lewy bok. Rano ciepło i niżowo, za to od południa coraz zimniej. Wygląda na to, że jednak wyż przełamał niżową pogodę nad nami. Cały dzień upływa nam na wędrówce po jeziorach i rzekach. Ostatnia godzina to mozolna wspinaczka na wzgórze, niczym morena boczna lodowca zamykająca długą dolinę. Ścianę przełamuje kaskada rzeki z wodospadem, która ledwo wystaje spod śniegu, właściwie trzeba się jej tam domyślać, ale to ona stanowi przełęcz na którą wchodzimy. Damian z sankami jest bardzo zmęczony i jak tylko wyciąga sanki na prostą rozbijamy obóz. Za nami długą doliną przed nami, następnego dnia otwiera się droga na wielkie jezioro w dolinie wzdłuż, którego jutro mamy iść. Jest coraz zimniej. Temperatura spada bardzo szybko. Wieczorem podczas gotowania, gdy zajęty jestem dłubaniem w apteczce, Damian nagle mnie szarpie i zmusza żebym się odwrócił. Struchlałem, nasza maszynka do gotowania zaczęła się palić! Nie chodzi o palnik ale o pompkę i zbiornik z paliwem! Momentalnie ugasiłem pożar śniegiem z przedsionka i z duszą na ramieniu patrzyłem jak spod butelki pod ciśnieniem wypływa łatwopalna benzyna ekstrakcyjna grożąc pożarem lub wybuchem. Niestety, kiedy temperatura szybko spada i przekracza magiczne -20°C uszczelki potrafią się kurczyć i przeciekać. A namiot pali się szybciej niż minutę… Tego dni przeszliśmy ponad 18 km w linii prostej od poprzedniego noclegu.

06.02.2013 r

Wstajemy punktualnie o 7:00, na trasie jesteśmy tradycyjnie o 9:00. Rano ciepło i white out, niczego poza biała ściana dookoła na odległość większa niż 20m nie widać. Idziemy po jeziorze po którym zakładaliśmy przemieszczać się znaczniej szybciej, tymczasem jest tak dużo lepkiego, świeżego śniegu, że wleczemy się i kilometry mijają bardzo wolno. Na domiar złego tracimy sporo czasu w miejscu, które miało być dla nas jasnym drogowskazem. Mianowicie chodzi o schronisko przy skrzyżowaniu szlaków w miejscu zwanym Lågaros. Kiedy w końcu decydujemy się jak wyjść z tego labiryntu szlaków, jest już dobrze po południu i powoli wspinamy się na wzgórze. Pogoda się poprawia, wychodzi słońce a white out powoli zaniki. Nagle Damian wybucha radością i zaczyna skakać z radości. Hårteigen, Hårteigen! Kiedy spoglądam we wskazanym kierunku moim oczom ukazuje się góra w kształcie melonika. To najwyższy punkt płaskowyżu, widoczny ze znaczniej odległości. Wyściskujemy się z radości, że w końcu mamy ten charakterystyczny punkt w zasięgu wzroku. Nie mija jednak wiele czasu, kiedy dociera do nas, że rzekomy Hårteigen to tylko głaz narzutowy oddalony o kilkadziesiąt metrów a nie wytęskniona góra. Śmiejemy się do rozpuku ze swojej naiwności jeszcze przez kilka kolejnych godzin. Ja właściwie tracę głos i od teraz porozumiewam się z Damianem bardziej migowo i monoslabami niż po polsku.

07.02.2013 r

Noc była bardzo zimna. Oprócz uszczelek w maszynce do gotowania puściły również podeszwy w butach narciarskich Damiana. Po prostu od czubka się rozwarstwiły i Damian zaczął mieć problemy nie tylko z przypinaniem butów do wiązań ale i ze zwykłym chodzeniem gdyż ”głodne” buty nabierały śniegu pod podeszwę.
Budzimy się o 7:00, wychodzimy ciut wcześniej bo o 8:30. Pierwsze cztery godziny jak muchy w smole. Mamy zbliżyć się do jeziora. Czas dłuży się niemiłosiernie. Most w szczerym polu zwiastuje nam wielkie jezioro. Wstępujemy na jego tafle i grubo po południu dochodzimy do stacji Sandhaug. To znacznie większe niż schronisko, to cały kompleks ze stacja meteo. Przed nami trudna decyzja- spać tu gdzie jesteśmy mimo, że jest dopiero 15:30 i mamy jeszcze półtorej godziny do zachodu słońca czy próbować przejść przez nie na druga stronę. To największe jezioro na Hardangerviddzie, a nasza trasa to ponad 7 km w totalnej white oucie. Pokonaliśmy jezioro Nordmmanslågen już po ciemku osiągając drugi brzeg pod sporym wzniesieniem. Jest niezwykle zimno, a do tego jeszcze mgła potęguje efekt chłodu. Rozbijamy się na krzywym terenie ale za to nie trzeba kopać platformy. Przeszliśmy tego dnia ponad 21 km.

 

08.02.2013 r

W nocy jest potwornie zimno. Śpimy we wszystkim co mamy, a właściwie nie śpimy tylko drzymy z zimna. W komorze namiotu termometr pokazuje dół skali co nigdy nie wróży dobrze. Podeszwy butów Damiana, uszczelki w kuchence do gotowania, a także gumy napinające maszty namiotu – nic nie działa jak trzeba. Mamy problem ze zwinięciem obozu i wyruszeniem. Ledwo wbijamy stopy w lodowate buty, w których zamarzła wilgoć. Damian nie czuje stóp w ogóle. Zakłada narty i biega wokół obozu żeby tylko się rozgrzać. Ja pakuję co się da tak szybko jak to tylko możliwe. Płachta namiotu jest sztywna jak blacha, ledwo mieści się do pokrowca. Z innymi rzeczami jest podobnie. Idziemy przez dwie godziny bez przerw żeby się rozgrzać i nie stracić paluchów. Na dnie rozlewiska rzeki nie możemy odszukać drogi do następnego waypointa. Po stracie sporej ilości czasu okazuje się, że musimy wspinać się długą, kreta i mozolną drogą po sieci zamarzniętych górskich strumieni i kaskad. Tak zakamuflowanego wyjścia z doliny jeszcze podczas tej wyprawy nie było. Na szczycie działu wodnego robimy zasłużony odpoczynek. Słońce pali nam twarze wieę po raz pierwszy smarujemy twarze kremem z filtrami. Kopny śnieg daje nam mocno w kość. Męczymy się strasznie aż tu nagle…napotykamy ślad skutera. Docieramy do niego i dalej wędruje się nieco łatwiej. Skuter podobnie jak my opuszcza płaskowyż kierując się do schroniska Hadlaskard. W popołudniowym słońcu pięknie wygląda kapelusz Hårtaigenu. Tym razem nie mamy najmniejszych wątpliwości. Po długiej dyskusji dochodzimy do istotnego wniosku- jest zbyt lawiniasto na podjęcie próby zdobycia szczytu. Nie mielibyśmy żadnych szans w tych warunkach. Droga wiedzie mocno w dół doliny, tak że nawet na nartach BC z fokami przyklejonymi na stale trudno jest podchodzić. Docieramy do Hadlaskard mocno po południu i kierując się jeszcze w dół doliny, po 17:00 rozbijamy obóz w meandrze, rozlewisku rzeki. Mimo, że straciliśmy kilkaset metrów wysokości w nocy jest poniżej -15°C w namiocie. Wszystkie ubrania i śpiwory są zalodzone i mokre. Jak tylko włazimy do śpiworów lód zaczyna się topić. Mokro ale ciepło. Tak to już jest.

09.02.2013 r

Wstajemy wcześniej, bo 6:30. Chcemy zejść z płaskowyżu do drogi, w miejscowości Eidfjord. Noc była dosyć ciężka. Rano znowu występują problemy z maszynką do gotowania. Tym razem nie uszczelki lecz paliwo. Konieczność czyszczenia dyszy i nalewania paliwa. Mam już tak zniszczone stopy butami do nart BC, że decyduję się zrezygnować z nart i iść w trekkingowych butach Meindl 5.3. Na szlaku skutera trochę się zapadam ale to i tak o niebo lepsze niż buty do nart. Pierwsze dwie godziny mijają bez problemu, potem mam mały wypadek. Damian na nartach bez kłopotów pokonuje brzeg rzeki, za to pode mną załamuje się lód i wpadam po kolana do lodowatej brei. Na szczęście mam stuptuty i spodnie membranowe oraz Meindle. Zestaw ten sprawia, że pozostaje suchy. Potem szlak wije się, wiedzie stromiznami na przełęcze, meandruje, kluczy. Musimy pokonywać spore przewyższenia, czasem wspólnie ciągnąć sanie bo jest za stromo. Damian już kolejny dzień ma problem z kolanem i idzie na tabletkach przeciwbólowych. Kiedy już wydaje nam się, że wyszliśmy do doliny z której zejdziemy do fjordu, okazuje się, że droga nie dość że się wznosi, to jeszcze okrąża całą dolinę szerokim kilkukilometrowym łukiem ospale wspinając się na przełęcz. Po drodze mijamy dwóch maszerów z psami. Utęskniona przełęcz okazuje się nieznośnie długim garbem, na którym tracimy kolejną godzinę. W końcu grubo po 15:00 kilka domków pozwala nam wierzyć. że zbliżamy się powoli do zejścia. I faktycznie. Kilka kilometrów w oddali poniżej widać drogę i domki. Mozolne zejście z opuszczaniem przed sobą sanek. Depczemy dopiero co wyratrakowaną trasą i schodzimy wciąż na dół. Różnica wzniesień zatyka nam uszy. W końcu wita nas opuszczona osada, a w niej jeden kierowca przewalający śnieg pługiem i siny wiatr.Nie widzimy w pobliżu nikogo kogo można by się zapytać o drogę czy nocleg. Jest już ciemno. Zakładamy ciepłe kurtki, odpinamy narty i wychodzimy na główną drogę. Zatrzymujemy się nieopodal przystanku autobusowego, którym jest mała, ciemna drewniana klitka zasypana śniegiem. Wieje dokuczliwy wiatr, jesteśmy przesiąknięci zimnem. Damian idzie na drugą stronę ulicy gdzie stoi chałupa z wypożyczalnią skuterów, żeby zapytać się lokalesów jak się stąd wydostać. Po dobrych dziesięciu minutach Damian wychyla się i oznajmia – mamy kierowcę do głównego Eidfjord! Stamtąd będziemy mieli transport powrotny do Oddy, bo miejsce w którym zeszliśmy to zaledwie odległa kolonia. Nie czekamy długo i przyjeżdża bardzo pomocny Szwed swoim mikrobusikiem, który przybył przybył do bogatej Norwegii za pracą. Opowiada nam jak dziwnym krajem jest dla niego Norwegia, co w ustach bądź co bądź również Skandynawa brzmi dosyć zabawnie. Zwozi nas ponad 20 km w dol doliny do fjordu, a ja wypytuje go o możliwość taniego noclegu w mieście. Wyszukuje w telefonie znajomych Polaków mieszkających w Eidfjord ale żaden z nich nie odbiera. Dojeżdżamy do samego centrum, choć to nie jest chyba odpowiednie określenie. Eidfjord jest bowiem tej wielkości. że pies z astmą jest je w stanie przejść je w 5 minut. Przypomina mu się o istnieniu pensjonatu. Wraz z Damianem idzie o niego zapytać do jedynej jeszcze otwartej o tej porze knajpy. W knajpie potwierdzają,że u Berglien jest najtaniej.

Szwed podwozi nas pod pensjonat, wypakowujemy nasz sprzęt i żegnamy się. Pensjonat robi wrażenie wymarłego. Dzwonek nikogo do nas nie sprowadza. Kiedy już chcemy odejść z niczym na werandzie człowiek palący papierosa mówi żebyśmy poczekali to on sie zapyta administracji o nocleg dla nas. Wraca po chwili z kiepska wiadomością, że pensjonat zamknięty, i on co prawda nocuje, ale my nie możemy. Przeciągamy toboły na plac główny, na którym stoi taka sama mikro budka jak w kolonii. Wieje coraz mocniej wiatr a my mamy dreszcze. Nie ma gdzie rozbić namiotu. Nad nami mieni się hotel na który nas nie stać, ale nasz szwedzki kierowca wspomniał że przy hotelu znajduje się szereg domków kontenerowych dla robotników, którzy niedaleko coś budują. Idę na górkę zapytać. W kontenerowym osiedlu główne wejście zamknięte. Wchodzę przez drzwi przeciw pożarowe ze szczytu budynku gdzie pracuje kilka pralek piorąc robotnicze uniformy. W połowie korytarza widzę uchylone drzwi skąd dochodzą jakieś głosy. Znajduje tam dwóch robotników, którzy mówią że wszystkie miejsca są zajęte a administracji nie ma. Z ich min wnioskuje, że negocjacji nie będzie i wyraźnie nie chcą obcych w swojej Szuflandii. Wracam do Damiana. Wygląda równie nieciekawie co ja. Jest kolo 19:00 a autobus dopiero po 9:00 następnego dnia. Z gorączką i szczątkowym głosem zebrałem się w sobie i poszedłem do hotelu na wzgórzu. Zastałe, zaledwie kliku gości i ładną dziewczynę sprzątającą hol. Pytam ją o pomoc i najtańszy pokój dla dwóch osób. Długo szuka w komputerze, muszę ją weryfikować że nie chodzi nam o apartament lecz jedynie ciepły pokój dla dwóch osób do rannego autobusu. Przy okazji tłumaczę jej dlaczego tak dziwnie wyglądam i że przyszedłem wraz z kompanem na nartach aż z Rjukan. Żeby nie było wątpliwości podaje mi cenę napisana na karteczce. Cena jest powalająca i dziewczyna widzi to od razu po mojej minie. Pytam o co naprawdę taniego, bez ekstrasów i może nawet bez śniadania. Dowiaduje się. że wszystkie noclegi są w cenie ze śniadaniami. Po dalszych negocjacjach dochodzimy do ceny. którą jest w stanie udzwignąć moja karta kredytowa. Lecę po Damiania, który nie może uwierzyć. że załatwiłem nocleg podczas gdy on cały czas próbował łapać stopa. Wciągamy sanie z nartami i plecaki na wzgórze do hotelowego hallu. Czujemy przyjemne ciepło. Gospodyni hotelu informuje mnie ze za 10 minut czeka na nas w restauracji kolacja. Zaprzeczam jakobym zamawiał kolację. Dziewczyna uśmiecha się do mnie i mówi, że wszystko jest załatwione i żebyśmy się nie spóźnił bo kolacja jest na ciepło i może nam wystygnąć. Sanki ku sensacji gości zostają w hallu, a w ciepłym pokoju zostawiamy graty, suszymy zalodzone śpiwory, myjemy ręce i w samej bieliźnie termoaktywnej i skarpetach idziemy na kolacje. Ciepło wraca do naszych palców a wraz z pożywnym obiadem ogarnia nas zmęczenie i senność.

Sundal, 12 lutego 2013 r.

"Hardangervidda 2013 Norwegia" table of contents

  1. Hardangervidda 2013 Norwegia
  2. Relacja
  3. Galeria wyprawa
  4. Galeria natura
  5. Podziękowania
  6. Sponsorzy
  7. Mapa trasy
  8. Life & Travel Magazine
  9. Patronat National Geographic