Dziennik z podróży
( spisany pięknie przez Tomka Woźnego)
16 kwietnia 2011r.
Po dwóch dniach od wylotu z Warszawy dotarliśmy do Santo Domingo. Niestety nie zdążyliśmy na autobus jadący do Port-au-Prince i najbliższą noc spędzimy właśnie tutaj. Jutro o świcie wyruszamy na Haiti, granice przekroczymy w miejscowości Jimani. Z Port-au-Prince pojedziemy do Belle Anse, miasteczka położonego na południu wyspy, skąd zaczniemy nasz marsz na północ.
Udało nam się dzisiaj porozmawiać z Haitańczykiem, który niedawno był na Haiti. Twierdzi, że w porównaniu z sytuacją sprzed roku jest tam teraz znacznie bezpieczniej, a epidemia cholery jest już praktycznie opanowana. Z drugiej strony narzekał na tempo naprawy zniszczonych przez kataklizm miast.
18 kwietnia 2011r.
Po nocy spędzonej w Port-au-Prince wyruszamy samochodem do miasteczka Belle Anse na południu Haiti. To właśnie stąd planujemy rozpocząć nasza trasę przez wyspę. Tutaj czeka nas też pierwsza niespodzianka – droga okazuje się znacznie trudniejsza i dłuższa niż się spodziewaliśmy. Samochód naszego kierowcy, Jonasa, ledwo wytrzymuje karkołomne górskie serpentyny i kamieniste szlaki, prowadzące przez góry. Widzimy też przedsmak tego, co nas czeka – zamiast łagodnych pagórków jedziemy przez strzeliste szczyty. Mamy nadzieję, że przełęcz nad Belle Anse jest łagodniejsza niż mijane po drodze łańcuchy górskie.
Do Belle Anse docieramy około południa, wyczerpani upałem. Rzucamy jeszcze okiem na niebieskie wody Morza Karaibskiego, żegnamy się z Jonasem i zarzucamy plecaki na grzbiety. Rozpoczynamy wędrówkę.
Trasa, którą wskazali nam miejscowi, pnie się ostro w górę, już po chwili spływamy potem. Przełęcz przez południowy łańcuch górski sąsiaduje z wioską Mare Blanche i to właśnie tam chcemy dotrzeć. Ścieżka wije się i rozgałęzia, o kierunek pytamy miejscowych. Brak znajomości francuskiego daje się we znaki.
Wraz z wysokością zmienia się krajobraz. Niska stepowa roślinność ustępuje miejsca dżungli. Po obu stronach drogi mijamy schowane w gąszczu chatki. Haitańczycy przyglądają się nam z ciekawością, dla nich troje białych to sensacja, o jakiej jeszcze długo będą opowiadać. Wkrótce ich nieustanne towarzystwo, pozdrowienia i chmary dzieci stają się uciążliwe.
Wciąż nie mamy pewności czy jesteśmy na dobrym szlaku, wiemy że idziemy na północ i nabieramy wysokości. Plecaki stają się coraz cięższe.
Zmierzcha, zaczynamy się więc rozglądać za noclegiem. Nie ma miejsca na rozbicie obozu, każdy płaski kawałek ziemi jest zajęty przez chatki. Powoli kończy nam się woda. Wreszcie docieramy do kościoła. Pastor oferuje nam nocleg w pobliskiej zakrystii, od miejscowych dostajemy też wodę. Wyczerpani zabieramy się za robienie posiłku. Okazuje się też, że w chatce nie jesteśmy sami – oprócz wszechobecnych cykad Rafał znajduje wyjątkowo jadowitą tarantule. Próbujemy ją zabić, ale bestia jest za szybka, na noc skraplamy więc śpiwory olejkiem z drzewa herbacianego – skutecznie odstrasza większość insektów.
19 kwietnia 2011r.
Wstajemy przed świtem. Herbata, kilka brykietów i jesteśmy w trasie. Wchodzimy coraz wyżej, widok przysłaniają kłęby chmur. Zatrzymujemy się na chwilę przy ujęciu wody, filtrujemy ją i napełniamy bukłaki.
Trasa wciąż pnie się bardzo stromo w gore, nabieramy wysokości, ale wciąż nie jesteśmy pewni czy znajdujemy się na dobrym szlaku. Dżungla staje się coraz rzadsza, wkrótce znika zupełnie, przekraczamy wysokość 1500 m. n. p. m. Mare Blanche ani śladu, zaczynamy się niepokoić. Schodzimy z drogi i ruszamy w kierunku wzniesienia, które wygląda na grań. Mamy nadzieję, że za nią zobaczymy łagodne zejście na równinę. Czeka nas srogie rozczarowanie. Grań kończy się stromą przepaścią, za którą widzimy kolejny łańcuch górski. Góry okazują się znacznie szersze niż się spodziewaliśmy. Wkrótce zapadnie zmierzch, decydujemy się zatem dostać do najbliższej wioski. Wyczerpani docieramy do niewielkiej osady Bois Pale. Udaje się zorganizować nocleg w miejscowej świetlicy i wodę. Mamy to, co najważniejsze.
Zejście z gór na północ jest praktycznie niemożliwe, strącilibyśmy jeszcze przynajmniej trzy dni błąkając się wśród skalistych ścieżek. Jakby tego było mało, okazuje się, że w Belle Anse źle nam wskazano drogę, jesteśmy więc wiele kilometrów na wschód od Mare Blanche i przełęczy. Jedynym rozwiązaniem jest znalezienie transportu na dół i objechanie gór dookoła, do miejscowości Mirable. Mamy wiele szczęścia, bo przed zmrokiem do wioski zajeżdżają dwa wozy terenowe. Ich kierowcy pracują dla szwajcarskiej organizacji charytatywnej. Proponują nam przewiezienie do Port-au-Prince, skąd możemy wziąć transport do Mirable. W zamian proszą o nagranie wywiadu z członkami lokalnej społeczności, tak by opinia publiczna mogła zobaczyć, że nie tylko Port-au-Prince potrzebuje pomocy. Mimo zmęczenia jesteśmy bardzo zadowoleni, że mamy szansę pomóc, to właśnie jest celem naszej wyprawy.
20 kwietnia 2011r.
Wstajemy o 2 w nocy. Po ciemku gotujemy śniadanie i pakujemy plecaki. O 3 podjeżdżają po nas dwa terenowe pickupy. 7-godzinna podroż do Port-au-Prince spędzamy na pace jednego z aut, wśród bagaży, owoców mango, butli z gazem i wodą, trzema kurami i dwoma indykami.
W Port-au-Prince udaje nam się przycupnąć w jednym z hoteli, gdzie lądujemy baterie i zgrywamy materiał na dyski. Dla oszczędności noc spędzimy u naszego kierowcy. O świcie wyruszymy do Mirable.
21 kwietnia 2011r.
Z domu naszego kierowcy Jonasa wyruszamy o 6. Jesteśmy wyspani i najedzeni, bo Jonas przygotował dla nas prawdziwie królewską kolację – panierowane banany z kiełbaskami i surówką oraz sok ze świeżo wyciskanych owoców papai. Trasa z Port-au-Prince do Mirable mija szybko, o godzinie 9 już maszerujemy. Przed nami kolejne pasmo górskie. Tym razem idziemy asfaltową drogą, która dość stromo pnie się pod górę. Pokonujemy znacznie więcej kilometrów niż na krętych szlakach południa. Wkrótce naszym oczom ukazuje się jezioro Peligre wraz z niewielką elektrownią wodną. Schodzimy do kamienistej plaży, gdzie wśród kamieni walają się śmieci. Tutaj robimy postój, słońce jest już na tyle wysoko, że masz grozi odwodnieniem lub, co gorsza, udarem. Zaraz też otacza nas gromada ciekawskich tubylców. Trzeba się zbierać, bo ich nieustanne pytania i krzyki stają się zbyt uciążliwe. Zatrzymujemy się kilka kilometrów dalej przy niewielkiej chatce, gdzie udaje nam się zaopatrzyć w wodę. Czekamy aż ulał zelżeje. Przed zmierzchem przekraczamy grań, droga zaczyna opadać. Rozglądamy się za miejscem do spania, niestety w pobliżu nie ma żadnego kościoła ani szkoły, schodzimy więc z drogi i znajdujemy w miarę płaski kawałek terenu, aby rozbić namioty. Mieszkańcy pobliskiej wioski są wniebowzięci, gdy Rafał wyciąga palnik i zaczyna przyrządzać posiłek. Na to widowisko zbiera się tłumek widzów. Rozchodzą się dopiero, gdy mówimy dobranoc, wskakujemy do namiotów i gasimy latarki.
22 kwietnia 2011r.
Wstajemy wcześnie, gotujemy posiłek i od razu ruszamy na szlak. Droga jest teraz znacznie prostsza, schodzi w dolinę rzeki Macasia. Różnice wysokości nie są tutaj aż tak drastyczne, tempo marszu rośnie. Na północy piętrzy się łańcuch górski, za nim zaś znajduje się Atlantyk – cel naszej wyprawy. W trakcie popołudniowej sjesty odkrywamy minus asfaltowej drogi – na podbiciach stóp robią się bolesne odciski. Gdy słońce schodzi niżej, a my podejmujemy marsz, każdy kolejny krok jest coraz boleśniejszy. Do kolejnej miejscowości docieramy o zmierzchu. Nocleg znajdujemy w kościele na przedmieściach, gdzie ksiądz Olivier zgadza się też na wywiad. Okazuje się, że wciąż zdarzają się tu przypadki cholery. Ksiądz opowiada o potrzebach swojej parafii. Marzy o stworzeniu zawodówki dla młodych Haitańczyków, którzy bez żadnej specjalizacji nie potrafią znaleźć pracy. Podczas gotowania obiadu tradycyjnie towarzyszy nam tłum gapiów. Plus jest taki, że udaje nam się naładować baterie – ksiądz ma na wyposażeniu plebanii generator prądu. Przeszliśmy 24 kilometry. Mija kolejny dzień wyprawy.
Haiti 23 kwietnia
Wstajemy o 5 rano. Pakujemy się i gotujemy śniadanie. Wodę czerpiemy z pobliskiej rzeki – Hinchie to rejon, gdzie cholera zebrała duże żniwo, ale gotowanie powinno zabić wszystkie bakterie. W razie czego zadziałają szczepionki.
Wygląda na to, że ksiądz Voblier zapałał do nas sympatią, bo przewozi nas przez miejscowość Hinchie. Przed nami rozciąga się Platau Central – jeden z niewielu płaskich regionów Haiti. Kończy się asfalt, zaczyna droga gruntowa. Obolałe stopy boleśnie znoszą kontakt z kamienistym podłożem.
Upał zaczyna nam dokuczać, jesteśmy już znacznie niżej. Na sjestę zatrzymujemy w cieniu jednego z niewielu drzew. Nieopodal znajdujemy budkę ze schłodzonymi napojami udającymi znane marki. Chociaż nie smakują tak jak oryginały, są dla nas błogosławieństwem.
Podejmujemy marsz około godziny 15. Na niebie nie ma nawet jednej chmury, szybko się meczymy. Pod wieczór droga odbija łagodnie na zachód, a przed nami piętrzy się kolejny łańcuch górski. Za nim powinien być ocean. Po obu stronach drogi pojawiają się chatki, a wraz z nimi ciekawscy Haitańczycy. Zmierzcha już, gdy docieramy do miejscowości Pignon, gdzie zatrzymujemy się w kościele baptystów. Zrazu trochę nieufni, szybko się do nas przekonują i udostępniają nam niewielkie pomieszczenie przy prezbiterium. Zasypiamy ukołysani przepięknym śpiewem z kościoła, baptyści mają akurat mszę.
Niestety nie dane jest nam spokojnie przespać nocy. Okazuje się, że w naszej komórce zalęgła się mysz. Najpierw buszuje w opakowaniach po racjach żywnościowych, potem zrzuca kubek, wreszcie zadowala się papierami w biurku pod ścianą. Podczas polowania na gryzonia znajdujemy na ścianie przyczajonego jadowitego pająka wielkości dłoni. Przez chwilę dyskutujemy, kto zabije bestię, wreszcie udaje się ją zgładzić klapkiem. Tymczasem mysz nam ucieka.
Haiti, 24 kwietnia
Pobudka jest ciężka, mysz harcowała w naszych rzeczach do rana. Jej ofiara padł ustnik z bukłaka Rafała. Musimy go odkazić i zakleić, ale i tak cieknie. Żegnamy się z baptystami i ruszamy na północny zachód do St. Rafael. Upał jest jeszcze większy niż wczoraj, z nas wysysa siły a z bukłaków wodę. Po obu stronach jest coraz więcej chatek. O 12stej decydujemy się zatrzymać w budynku szkoły. Padamy wyczerpani pod niewielkim daszkiem. Niestety wieść o naszym przybyciu lotem błyskawicy rozchodzi się po okolicznych zabudowaniach i już po 10 minutach otacza nas szczelny wianuszek Haitańczyków. Blisko 60 osób krzyczy, śmieje się, komentuje każdy nasz ruch, prosi o dolara, a wszystko to w chwili, gdy wymęczeni marszem marzymy o pięciu minutach wytchnienia i ciszy. Mamy nadzieję, że nasze milczenie ich znudzi, niestety trwają przy nas wiernie aż do samego końca. Kiedy podejmujemy marsz, jesteśmy prawie tak samo zmęczeni jak przed „odpoczynkiem”.
Do St. Rafael dochodzimy przed 17stą. Miasteczko leży tuz przy przełęczy otwierającej nam drogę na północ. Idziemy szybkim krokiem, chcemy jak najszybciej minąć większe ludzkie skupiska, które mogą być dla nas niebezpieczne. Nie jest nam jednak dane tak szybko opuścić St. Rafael. Na rogatkach drogę zastępuje nam cywilnie ubrany mężczyzna z m16 w reku. Na czapce ma napis „policja”, mało przekonujący, bo napisany farba. Każe nam zawracać i iść na komisariat. Z mężczyznami z m16 się nie dyskutuje, dlatego potulnie dajemy się prowadzić z powrotem. Na szczęście rzeczywiście idziemy na komisariat. Tam musimy cierpliwie czekać aż znużony upałem oficer poprzegląda nasze paszporty i łamaną angielszczyzną wypyta o cel naszej wyprawy. Po godzinie puszczają nas wolno, niestety straciliśmy masę czasu, dziś nie dotrzemy do Dondon, gdzie chcieliśmy spać. Nocleg znajdujemy w Saint Rafael w katolickim kościele. Czekają nas tu prawdziwe luksusy – łóżka i bieżąca woda z daleka od ciekawskich oczu. Śpimy jak zabici.
Haiti, 25 kwietnia
Dziś chcemy dotrzeć do Cap Haitien nad Oceanem Atlantyckim. Gdyby nie nadgorliwy policjant, startowalibyśmy z Dondon, więc bez wahania bierzemy tap-tap, rodzaj miejscowego środka transportu. Wraz z nami na pace pickupa jedzie 20 osób. Wysiadamy na rogatkach Dondon i podejmujemy marsz. Po obu stronach piętrzą się szczyty gór, ale na szczęście trasa wiedzie dnem doliny. Wkrótce droga zaczyna opadać, a za kolejnym zakrętem dostrzegamy odległy błękit oceanu. To dodaje nam sił, przyspieszamy.
Spotykamy jeepa z Europejczykami. Żeby było zabawniej, jest to ojciec z rodziną. Ostrzegają nas przed blokadą drogi i rebelią w jednym z pobliskich miasteczek. Podobno mer ukradł 60 tys. dolarów z pomocy humanitarnej. Nie możemy już jednak zawrócić, jesteśmy tak blisko celu, a kluczenie wąskimi ścieżkami wśród gór oznaczałoby stratę przynajmniej dwóch dni. Teren powoli się wypłaszcza, mija nas coraz więcej aut. Pod wieczór wkraczamy na przedmieścia Cap Haitien. Powietrze jest gęste od pyłu. Brudni i wyczerpani zaczynamy szukać miejsca na nocleg. Cap Haitien to duże miasto, ludzie nie są tu tak przyjaźni jak w górach. Niektórzy nie odpowiadają nawet na pozdrowienia, spojrzenia są dość wrogie. Spanie udaje się zorganizować w kościele baptystów, a właściwie w przylegającym do niego budynku szkoły. Po raz kolejny powtarza się rytuał z łańcuszkiem ciekawskich widzów. Pomieszczenie, w którym śpimy nie ma okiennic, więc przez kraty czujemy baczny wzrok okolicznych dzieciaków.
Noc nie przynosi ukojenia. Coś ciągle chodzi po metalowym dachu, a tutejsze komary są tak łase na naszą krew, że nie odstrasza ich nawet olbrzymia ilość środka DEET na insekty. Jest też strasznie duszno i wilgotno. Śpimy zaledwie kilka godzin.
Haiti, 26 kwietnia
Wstajemy wyczerpani, ale świadomość tak bliskiego końca naszej wędrówki dodaje nam sił. Przed samym Cap Haitien bierzemy tap-tapa, bo wokół wyrastają slumsy przedmieść i robi się trochę groźnie. Marzenia o czystej plaży schodzącej do Oceanu Atlantyckiego pryskają, jak tylko dojeżdżamy do miasta. Woda błyska nam spomiędzy hałd dopalających się śmieci, skleconych z byle czego straganów i głośnych warsztatów. Zejście do oceanu kręcimy więc gdzie indziej, gdzie podejście do wody nie grozi przebiciem buta przez strzykawkę albo główkę butelki. Taki urok Haiti.
Po 9 dniach wędrówki docieramy wreszcie do celu naszej wyprawy. Wyczerpani, sparzeni słońcem i niemiłosiernie brudni czekamy na tap-tap do Gonaive. Droga wiedzie przez góry, jest kręta i wyboista, a kierowca postanawia na nasza część pobić rekord w ilości pasażerów. Wraz z nami na pick-upie jedzie 25 osób. Podroż trwa 5 godzin, po których jesteśmy prawie tak zmęczeni jak po dniu marszu. Komfort podroży rekompensują nam piękne widoki mijanych gór i zielonych dolin.
W Gonaive bierzemy autobus do Port-au-Prince. Tym razem nie dajemy się wepchnąć do środka samochodu, twardo siadamy na dachu autobusu wraz z bagażami i nie reagujemy na prośby i groźby kierowcy. W drodze wiatr zrywa nam głowy, a słonce wysusza na wiór, jednak przynajmniej nikt nam nie kładzie na głowy worka z ryżem i kurczakiem. Po 5 godzinach docieramy do stolicy. Pech chce, że spośród wszystkich dworców autobusowych w tym dwumilionowym mieście nasz kierowca wybiera ten położony w Citie Sole, dzielnicy slumsów i gangów. Gorzej trudno trafić. Nie myśląc wiele łapiemy pierwszego lepszego taksówkarza i każemy się wieść do hotelu. Niestety okazuje się, że wszystkie pokoje są zajęte, wypoczywać będziemy zatem u naszego poczciwego kierowcy. Po trudach marszu jego skromny domek z jednym pokojem gościnnym wydaje nam się prawdziwym rajem. Niedługo Rafał wraca do Polski, nas zaś czekają jeszcze dwa tygodnie pracy w Port-au-Prince, gdzie będziemy dokumentować długotrwale skutki zeszłorocznego trzęsienia ziemi. Póki co decydujemy się kilka dni odpocząć i zaleczyć pokaleczone stopy. Cześć pierwsza naszego projektu dobiega końca. Cześć druga nie będzie tak mecząca, ale znacznie bardziej stresująca.