Impresje północ
Wydawać by się mogło, że takie wydarzenie jak Igrzyska Olimpijskie może zdominować życie miasta. Niekiedy nawet je sparaliżować. Stać się podstawowym tematem dyskusji mieszkańców rozdrażnionych niekończącymi się wykopkami, przebudowywanymi drogami czy inwestycjami, których celowość budzi mieszane uczucia. Tak może być wszędzie, ale nie w Pekinie.
Pekin zmienia się i przebudowuje na taką skalę, że inwestycje olimpijskie gdzieś nikną wśród setek dźwigów, nowych estakad, nowych linii metra i osiedli mieszkaniowych. Oczywiście widać stadion olimpijski, oczywiście zaczynają się wszędzie wciskać maskotki olimpijskie i naturalnie najpopularniejszym T-shirtem jest ten z napisem „Beijing 2008” i motywem olimpijskich kół. Ale daleko do tego by Olimpiada miała stanowić o życiu miasta.
Ta pozorna nieobecność Olimpiady w życiu Pekinu minie, bo Chiny wygrają te Igrzyska. Chiny muszą je wygrać. Opowieści o szlachetnej rywalizacji najlepszych atletów będą tematem wzniosłych postękiwań komentatorów z europejskich krajów średniej wielkości (he, he), których sportowcy będą kończyć kariery na ćwierćfinałach. Olimpiada ma być jawnym dowodem nowego rozdania na światowej mapie wpływów – i taka będzie. Pekin jest idealnym miejscem by pokazać Europie jej miejsce – w peletonie i w roli petenta. Olimpiada to zawody, w których najszybciej pokaże się Amerykanom, że nie ma takiej dziedziny, gdzie ich przodownictwo nie byłoby zagrożone. Igrzyska są tym wydarzeniem by wskazać Azji, gdzie leży najważniejsze miasto na tym kontynencie. I dlatego Chiny wygrają tę Olimpiadę. Od ceremonii rozpoczęcia, a na wygaszeniu olimpijskiego znicza skończywszy.
Pekińska Olimpiada będzie projekcją ambicji Chin. W tym mieście widzi się poczucie dumy i niezmierzonych planów Państwa Środka. Można zacząć zwiedzanie Pekinu z dowolnego punktu – to może być plac Bramy Niebiańskiego Spokoju, to może być Zakazane Miasto, albo Letni Pałac. Możesz pojechać do Badalingu by w tłumie Chińczyków przejść się po Wielkim Murze, albo możesz pojechać do świątyni Nieba. Zobaczysz wszędzie to samo – monumentalne zabytki i równie monumentalny rozmach współczesnych dróg i budowli. Wszystko ma być najwspanialsze, najdoskonalsze, najbardziej imponujące, ale przede wszystkim największe.
Pekin jest wielkim, ludnym miastem, ale nie ma w nim nerwowego pośpiechu i gonitwy Shanghaiu. Bo Pekin jest centrum imperium, a nie miejscem gdzie zaganiani biznesmeni zarabiają pieniądze i próbują szybko schwytać kolejną okazję. W Pekinie nie studiuje się po kupiecku kosztorysów, ponieważ istotniejsze jest czy dane przedsięwzięcie przysłuży się budowaniu potęgi, zdobywaniu respektu czy zwiększaniu prestiżu. Shanghai ma we krwi zarabianie pieniędzy – Pekin ma w genach ich wydawanie. Shanghai dokonałby analizy kosztów i korzyści przed rozpoczęciem budowy Zapory Trzech Przełomów lub pociągnięciem linii kolejowej do Lhasy – w Pekinie taka analiza może mieć drugorzędne znaczenie. O ile w ogóle ma znaczenie.
Taka rola Pekinu nie jest niczym nowym. Zakazane Miasto to wielkie przestrzenie, ogromny kompleks budynków. W takim samym stylu, ale wieleset lat później Chińska Republika Ludowa stawiała państwowe budowle i pomniki na Tien an men. Pieniądze jakie miały być przeznaczone w XIX wieku na chińską flotę wojenną zostały sprzeniewierzone przez koterię cesarzowej Cixi na odbudowę Pałacu Letniego. Decyzja była polityczna – fraza jakże często przywoływana przez współczesnych polskich władców – stąd racjonalne przesłanki nie odgrywały większej roli. Flota nie powstała i zachód podporządkował sobie cały kraj. Pałac odbudowano i tylko można spekulować jak świat mógłby wyglądać, gdyby Chiny poszły podobną drogą jak Japonia podczas rewolucji Meiji. Jeszcze w 1820 roku Państwo Środka odpowiadało przecież za 20% całej światowej gospodarki. Dzisiaj – patrząc na niesamowite osiągnięcia gospodarcze Chin – możemy się przekonać jak niewiele czasu potrzeba by ten kraj wrócił do swojej odwiecznej roli globalnego lidera. Gdyby te przemiany miały miejsce 150 lat temu… Pewnie polsko-chińskie słowniki już od dawna byłyby dostępne na rynku!
Charakter Pekinu nie zmienił się przez stulecia – jest imperialny, centralny, władczy, polityczny, pełen gier i rozgrywek. Tutaj będzie się tworzyło projekty na następne dziesięciolecia i rozważało scenariusze mocarstwowych zależności. Do Pekinu zaprosi się przywódców z całej Afryki, a oni chętnie przyjadą, tam gdzie widzą swoje źródło pieniędzy na przyszłość. Do Pekinu będą ściągać głowy państw europejskich próbując sprzedać swoje drogie technologie i przedstawiciele największych koncernów amerykańskich, którym arkusze kalkulacyjne podpowiadają, że jeśli tylko uda się coś sprzedać każdemu Chińczykowi za dolara rocznie to przychody będą liczone w miliardach. Tutaj także będą przyjeżdżać cudzoziemcy by zrozumieć na czym polega odmienność Chin, co można uzyskać na tutejszym rynku, jakie można zawiązać sojusze i jakie przedsięwzięcia można rozpocząć. Chiny są Państwem Środka, a Pekin jest środkiem tego państwa.
To miasto było stolicą imperium i jest stolicą imperium. Przez całe wieki ściągało i dalej ściąga najlepszych ludzi z całych Chin. Imperialny duch promieniuje z każdej cegły pekińskich pałaców, świątyń czy nekropolii. Olimpiada będzie jeszcze jednym widowiskiem do jakiego miasto to jest przyzwyczajone już od wielu wieków. Wielkim widowiskiem, ale czy aby największym w historii Pekinu? A jeśli nawet największym to czy nie należy już myśleć o czymś co przyćmi igrzyska rozmachem, rozgłosem, a przede wszystkim rozmiarami.
Shaolin – Plastik
Odpowiednikiem naszych „Czterech pancernych” i dzielnego Janka Kosa jest w Chinach film „Klasztor Shaolin” z Jetem Li w roli głównej. Oglądali go tutaj wszyscy, był to bowiem pierwszy film nakręcony w ChRL z pokazem sztuk walki.
Trzeba było czekać kilkadziesiąt lat by dopuszczono do realizacji scenariusz, jakże niezgodny z ideałami rewolucyjnych robotników i chłopów. Dzieło to jest niemiłosiernie naiwne, lukrowate i cukierkowe. Postacie są tak jednoznaczne, sytuacje tak oczywiste, a symbolika tak natarczywa (śliczna pastereczka zawsze musi mieć na rękach mięciutkie jagniątko, prawda?) że aż trudno się czasem nie roześmiać. Bollywoodzki romans to przy „Klasztorze” film prawdziwie naturalistyczny… Ale przecież rozmawiamy nie o zwykłym filmie tylko o obiekcie kultu – jednym czołgiem T-34 też by się nie zdobyło Berlina, nawet z pomocą walecznej rudowłosej sanitariuszki. O psie słowem nie wspominając…
Film rozsławił Shaolin. Najpierw na całe Chiny, a potem na resztę świata. Ćwiczenia kung-fu czy umiejętność posługiwania się w walce dziwnymi narzędziami jakimi raczył nas Bruce Lee i jego koledzy z Hongkongu to była tylko bijatyka. Chinom Ludowym potrzeba było innego kontekstu. Klasztor i jego wychowankowie to filozofia, historia przepleciona z legendą, oraz sposób życia – ćwiczenie połączone z modlitwą, gdzie wieloletnią pracą i licznymi wyrzeczeniami dochodzi się do prawdziwych osiągnięć. Właśnie te cechy trzeba było wyeksponować by z klasztoru uczynić ikonę. Dlatego też scenariusz filmu o klasztorze Shaolin miał szansę przebić się przez cenzorów i strażników obyczajów.
Aby trafić do Shaolin najpierw trzeba dojechać do średniej wielkości (chińską miarą) miasta w prowincji, która nie wyróżnia się niczym szczególnym. Witamy w 4-milionowym Luoyangu w Henan! Miasto to – choć szczyci się tym, że przez pewien okres czasu było nawet stolicą całych Chin – nie jest dzisiaj nawet stolicą prowincji. A cztery miliony mieszkańców nie robią tutaj na nikim żadnego wrażenia. Przedostatnimi czasy w Luoyangu zbudowano ogromną fabrykę traktorów, gdzie zatrudnienie miało kilkadziesiąt tysięcy ludzi. Ostatnimi czasy miasto podlega gwałtownej przebudowie – nowe dzielnice mieszkaniowe, nowy campus uniwersytecki, nowe szerokie ulice. Tak jak w całych Chinach.
Przewodniki głoszą, że do Shaolin jedzie się wąską i krętą drogą. Być może tak było do niedawna. Dzisiaj jedzie się szeroką dwupasmówką z bezkolizyjnymi przejazdami. Kiedyś dojeżdżało się do zagubionego wśród wzgórz klasztoru – dzisiaj wpada się do kompleksu turystycznego imienia klasztoru Shaolin. Na początek szeroka droga prowadzi wzdłuż wielkich budynków, gdzie mieszczą się szkoły walki. W każdej z nich uczy się po kilkuset adeptów kung-fu. Szkół takich jest już kilkadziesiąt. Dopiero potem docierasz do parkingu, z którego szerokim deptakiem możesz udać się do właściwego klasztoru. Deptakiem, który najpierw prowadzi przez dzielnicę handlową.
W klasztorze nie pozostało już prawie nic z monastycznego nastroju. Niby jest ta sama brama, niby te same dziedzińce. Niby dochodzisz do sali ćwiczeń, gdzie tysiące uderzeń stóp spowodowały, że w kamiennej podłodze są zagłębienia. Niby po klasztorze kręci się paru młodzieńców w mnisich strojach. Ale dowiadujesz się, że przeor właśnie pojechał promować klasztor w USA, a przedtem robił to samo w Niemczech podczas mistrzostw świata w piłce nożnej. Więc zaczynasz mieć wątpliwości czy to aby na pewno jest przeor, czy może Chief Executive Officer Shaolin Corp. Uczucie to już nie opuszcza cię aż do wyjazdu.
W ciągu kilkunastu lat z miejsca kultu zrobiono plastikowy disneyland. To też obraz charakterystyczny dla dzisiejszych Chin – świętości tu nie ma. Ale na pokaz walki w szkole kung-fu warto pójść. To co pokazują młodzi wojownicy jest doprawdy niesamowite. Nie przejmuj się też jeśli ci czasu czy zapału nie starczy by tam zajrzeć – na pewno do twojego miasta, wcześniej czy później, zawita show reklamowany jako „Uczniowie mistrza z Shaolin” lub jakoś podobnie. A że takich mistrzów jest tam w okolicy kilkudziesięciu i że nie chodzi o klasztor Shaolin, a miejscowość Shaolin – któż to będzie sprawdzał? Po raz kolejny Chińczycy okazują się być mistrzami przemysłowej produkcji.
Xian – Urok
W każdym kraju musi być takie miasto, które kiedyś było stolicą i zachowało część królewskiego charakteru pomimo, że już dawno straciło stołeczny status. Coś jest w architekturze, coś jest w nastroju, coś jest w ludziach. Są tam takie miejsca, są takie zakamarki, place i ulice. Jest jakieś niezwykłe połączenia dawnej wielkości, ale bez dzisiejszego pośpiechu i pogoni. Bez nowomodnego i nowobogackiego zadęcia, a przecież pełne wspaniałości i dostojeństwa. Taki jest Kraków, taka jest Florencja i taki jest Isfahan. Tak samo widziałem moje Xian.
Wszyscy, którzy odwiedzą to miasto muszą wejść na mury i muszą pojechać zobaczyć Armię Terakotową. Wszystkie fotografie murów Xian pokazują je jakby przez mgiełkę, opatulone welonem rozpraszającym kanciaste kształty. Na wszystkich zdjęciach nie widać końca drogi na szerokich szarych murach – jest gdzieś rozmyta na horyzoncie. Szaniec ciągnie się przez kilkanaście kilometrów, na planie kwadratu, a grubość obwałowania wskazuje na to, że można było tutaj zgromadzić ogromną rzeszę wojska. Co jakiś czas pojawiają się obronne wieże dodatkowo potęgujące wrażenie niezdobytej twierdzy. Potem dowiadujesz się, że te imponujące mury pochodzą z XIV wieku, z początków epoki Ming, a to już był schyłek świetności miasta, czas w którym z dawnej potęgi zostało niewiele.
W najbliższej okolicy bowiem – choć nie w samym Xian – na dwieście lat przed naszą erą narodziło się nowoczesne państwo, które znamy powszechnie pod mianem Chin. To nie pomyłka. Oczywiście, cywilizacja chińska miała już wówczas kilka tysięcy lat historii. Wcześniej panowało już kilka dynastii, a nauki Konfucjusza znano od kilkuset lat. Wszelako zjednoczenie Walczących Królestw, wprowadzenie jednolitych miar, jednolitego pisma, jednolitego prawa, jednolitego podziału administracyjnego – to wszystko zdarzyło się za panowania jednego cesarza. Zbudowano wtedy nowe drogi, wykopano kanały i rozpoczęto budowę Wielkiego Muru. Sławę swoją ów władca zyskał nie tylko z tytułu wielkiego wysiłku tworzenia państwa, ale przede wszystkim z powodu okrucieństwa z jakim wszystkie te zmiany wprowadził. Nie liczył się bowiem z życiem swoich poddanych, nie liczył się z kosztami – liczyło się tylko dzieło, które miał po sobie pozostawić. Panowanie Qin Shi Huangdi stanowi cezurę czasową w historii Chin i podstawę do ich współczesnej historii – zastanawiać się można czy bez tej postaci w miejscu jednego kraju nie mielibyśmy mozaiki państw i narodów takiej jak w Europie. Karolowi Wielkiemu sztuka ta się nie udała.
Jedną z legend otaczającą cesarza Qin (notabene: od jego imienia pochodzi słowo „Chiny”) było to, że w jego grobowcu zbudowano miniaturę chińskiego imperium. Rzeki z rtęci miały tam płynąć wśród sztucznych gór pod rozgwieżdżonym niebem. Zaś w sąsiednim grobie żywcem pochowano tysiące ludzi i koni, którzy mieli chronić władcę w zaświatach. Ta druga legenda niosła w sobie ziarno prawdy – po ponad dwóch tysiącach lat (1974) wieśniacy odkopali pierwsze figury, a potem wybuchła jedna z największych sensacji archeologicznych XX wieku. W równych szeregach stały pod ziemią figury terakotowych żołnierzy, koni, rydwanów. Reszta tej historii jest dobrze znana, a ujęcia terakotowej armii należą do obowiązkowych obrazów każdego filmu o Chinach. Przypomnieć wypada zatem tylko mniej znane fakty. Większość figur ciągle jest zakopana, pomimo że dobrze znane jest ich położenie – kolorowe farby, którymi pomalowano figury utleniają się natychmiast po wydobyciu. Te figury, które dzisiaj oglądamy w muzeum są już stracone pod tym względem. Nie wiemy ciągle jak nie powtórzyć tego błędu z następnymi. Zakopane posągi są podobno dużo bardziej zróżnicowane niż te, które już znamy. Trwają też dyskusje i spekulacje czy gdzieś w pobliżu nie natrafimy na rtęciową rzekę…
Jeden z dwóch chłopów, którzy odkryli terakotowy skarb ciągle żyje i jeśli tylko ma tego dnia dyżur w muzeum to kupując oficjalną książkę o Armii Terakotowej można dostać jego autograf. A za dodatkową opłatą można się z nim sfotografować. Nie narzeka na brak chętnych. Miło stanąć obok kogoś, kto otarł się o Wielkie Sprawy.
Szczyt rozkwitu osiągnęło Xian za czasów dynastii Tang w VII wieku naszej ery. Nazywane wówczas Chang’an było celem karawan przemierzających Jedwabny Szlak i być może największym ówczesnym miastem na świecie. Liczyło ponad milion mieszkańców, a pałac cesarski leżący na terenach poza dzisiejszymi murami był znacznie większy niż pekińskie Zakazane Miasto. Z tamtych czasów zachowała się też sława cesarskiej konkubiny, pani Yang, jednej z trzech najpiękniejszych kobiet w historii Chin, tak pięknej, że kwiaty nie śmiały kwitnąć w jej obecności… Jeśli dzisiaj widzisz gimnastyczkę tańczącą z szarfą to przypomnieć należy, że bardzo długie rękawy u kobiecych sukien to właśnie szczyt mody z tamtej epoki, a najwspanialej prezentowały się one podczas tańca.
W Xian można obejrzeć jeszcze kilka świadectw świetności tamtej epoki. W muzeum kamiennych stelli zachowała się ta, która mówi o chrześcijanach-nestorianach i ich rozprzestrzenianiu się na terenie cesarstwa. Warto przejść się do meczetu – oazy spokoju po rozkrzyczanych chińskich ulicach – świątyni, którą cesarz kazał wybudować by przybywający tu muzułmańscy kupcy mogli oddawać cześć swemu Bogu.
Xian to oczywiście wielkie współczesne miasto, wielomilionowa stolica prowincji i jeden z najważniejszych ośrodków Chin. Xian ma jednak w sobie coś co powoduje, że pamięta się je nieco lepiej niż inne miasta. Tak jak Kraków, jak Florencję, tak jak Isfahan. Tak zapamiętałem moje Xian.