Relacja z wyprawy
Wyleciałem z Gdańska 29 marca. Powrót zarezerwowałem na 30 kwietnia. Problemy zaczęły się na długo przed wyjazdem. Nie chodziło tu tylko o kłopoty finansowe, chociaż postanowiłem pojechać za swoje pieniądze. Dawało mi to pełną niezależność w wyborze trasy, podejmowania decyzji co do losów wyprawy już na trasie i wiele innych korzyści. Do tego typu wypraw nie ma dobrych butów, są tylko złe i gorsze. Musiałem dokonać wyboru który mógł mnie kosztować utratę palców. Zdecydowałem się na buty plastikowe z elastycznym przegubem w śródstopiu. Buty wytrzymały, ale ja po wyprawie mam zmiażdżone 3 palce prawej stopy i jeszcze teraz nie mam w nich pełnego czucia, a na obu nogach poważne zapalenie okostnej i wgniecenia na kościach piszczelowych. Tydzień przed odlotem kiedy miałem już poważone, poporcjowane jedzenie, ze ściśle wyliczonymi kaloriami na 30 dni, otrzymałem z norweskiej ambasady informację, że w związku z chorobą BSE i pryszczycą Norwegia właśnie wprowadziła całkowity zakaz wwożenia żywności. Oznaczało to w praktyce, że nie mogłem zabrać nie tylko suszonego mięsa, ale zupełnie nic do jedzenia, nawet czekolady czy makaronu. Zmuszony byłem całość żywności kupić na miejscu i tam ją poporcjować. Pomijając ceny tej żywności, byłem skazany na zaopatrzenie w jednym jedynym sklepie na Spitsbergenie bez jakiejkolwiek pewności czy wszystko czego potrzebuję da się tam kupić. Trudno spodziewać się że w sklepie dla tysiąca ludzi żyjących w Longyearbyen dostanę wszystko czego wymaga polarna wyprawa. Udało mi się jakoś skompletować jedzenie, które kalorycznie było tylko nieco gorsze od porcji zostawionych w kraju. Natomiast mankamentem na który nie zwróciłem początkowo uwagi, była zawartość w moim menu białka. Już po tygodniu trasy ten mankament zaczął dawać o sobie znać.
Po przylocie do Longyearbyen miała na mnie czekać radioboja (specjalne urządzenie które w razie wypadku, po włączeniu wysyła sygnał o mojej pozycji do służb ratowniczych które niezwłocznie podejmują akcję ratowniczą), karabin na kule dum-dum, potykacze (czyli pułapka na misie), i rakietnice do odstraszania niedźwiedzi i dodatkowej sygnalizacji. To wszystko, plus GPS (który podaje moje współrzędne geograficzne oraz wiele innych informacji i jest niezbędny do nawigacji) który zabrałem ze sobą z domu jest koniecznym sprzętem bez którego Gubernator Spitsbergenu nie wyda zezwolenia na ekspedycję. Jak się okazało, w Longyearbyen czekało na mnie wszystko, oprócz radioboi. Radioboja szła sobie paczką z Kanady na Spitsbergen. Po kilku dniach koczowania przy lotnisku i błagania o pomoc pań zajmujących się spedycją otrzymałem radioboję, załatwiłem pozwolenie i wyruszyłem w trasę. Straciłem w sumie 5 dni….
Wkroczyłem w Polarny Świat przez ogromną dolinę Adventdalen. Po wojnie to tam właśnie lądowały samoloty transportowe z żywnością dla mieszkańców Longyearbyen. Było około 20 stopni mrozu i dobra pogoda. Już pierwszego dnia podczas rozbijania obozu złamał mi się maszt do namiotu. Żeby go naprawić zmuszony byłem wymienić aluminiową rurkę gołymi rękami. Kawałek palca przymarzł mi do wymienianego segmentu po którym została mi dotkliwie boląca rana. Kolejne dni przynosiły mi różne rozczarowania. Okazało się że na dużym mrozie po przewianym twardym śniegu bardzo trudno ciągnie się 50 kilowe sanki. 12 godzinny marsz przynosił rezultat niecałych 20 km dziennie. Dla kogoś kto potrafi z ciężkim plecakiem w ciągu dnia przejść 60 km taki wynik jest bardzo deprymujący. Moje buty chociaż z elastycznym przegubem w śródstopiu boleśnie wpijały się w kości piszczelowe podczas każdego kroku, a wewnętrzne botki, które miały być ciepłe, zamarzały na kość i miękły dopiero po godzinie marszu rozgrzane przez moje stopy. Ciągnąc z góry, sanki najeżdżały na moje nogi i żeby uniknąć kontuzji hamowałem je kijkami. Kijki z twardego niby aluminium musiałem potem prostować na kolanie. Okazały się zresztą za długie i szybko zdecydowałem się je obciąć, ponieważ z dłoni uniesionych powyżej łokci odpływała krew i łatwo je mogłem odmrozić.
Z doliny Adventdalen przeszedłem poprzez dolinkę Eskerdalen do ogromnej doliny Sassendalen szerokiej na 6 km. Gdynia wraz z Sopotem zmieściłyby się w niej bez trudu. Przy wylocie tego kolosa znajduje się mała traperska chatka Fredheim którą opiekują się naukowcy badający lisy polarne, a obok zabytkowy dom pioniera Spitsbergenu, Hilmera Nois jednego z pierwszych traperów, który przezimował na Fredheimie 38 lat. Wiąże się z nim bardzo smutna historia, która mogłaby posłużyć za scenariusz filmu. W chacie traperskiej spędziłem noc, pozbierałem dryftowe drzewo, które morze wyrzuciło na brzeg i rozpaliłem ogień w kozie. Kiedy dobrze się nagrzało powklejałem klejem epoksydowym moje poluzowane śruby, które mocowały wiązania w nartach. Musiałem to zrobić w chatce ponieważ klej epoksydowy nie wiąże w niskich temperaturach. Na drzwiach znalazłem nalepkę z wyprawy Arved Fuchs & Reinhold Messner Antarctic Expedition. To tutaj trenował i spał Messner przed wyprawą na Antarktydę? Podsuszyłem rzeczy i następnego dnia zszedłem na lód.
Dalej musiałem przejść przez fiordy Tempelfiorden i Sassenfiorden. Na lodzie zobaczyłem foki. Leżały na słońcu nie dalej niż 100m ode mnie. Były różnej wielkości. Występuje tu kilka gatunków fok, foka obrączkowa i foka brodata o wiele od niej większa. Foki przebijają w lodzie otwory przez które oddychają i nurkują żeby coś upolować. Opływają codziennie wszystkie swoje otwory żeby porozbijać lód który się na nich zgromadził. Kiedy foka czuje niebezpieczeństwo po prostu daje nurka pod lód. Lód miał jakieś 30 cm grubości, szedłem więc pewnie a sanki ciągnęło się jak po stole. Z prawej strony na końcu Tempelfiordu widać było błękitny lód lodowca Von Post jednego z bardziej malowniczych na Svalbardzie. Nagle w dali zobaczyłem ciemny, szybko poruszający się punkt. W pierwszej chwili pomyślałem że to skuter śnieżny, dopiero po chwili dotarło do mnie że to niedźwiedź. Poruszał się z taką prędkością po lodzie że nie miałbym żadnych szans na ucieczkę. Nie da się zobaczyć w zoo tego, z jak ogromną gracją i wdziękiem porusza się on po lodzie. Zamiast za aparat chwyciłem za karabin. Na szczęście był to stary niedźwiedź, który widział już człowieka bo obszedł mnie szerokim łukiem. Naprawdę się ucieszyłem. Idąc po lodzie mijałem ogromną skalną ścianę nad którą krążyły zakładające w niej swe gniazda Fulmary. Miałem przejść po lodzie do fiordu Bilefiorden którym dalej miałem udać się na północ. Niestety, lód na Billefiorden okazał się potrzaskanymi, najeżdżającymi na siebie krami, między którymi wyzierała otwarta woda. Musiałem jak najszybciej uciekać na ląd i obchodzić Billefiorden szukając innej trasy. Trzeba było uważać żeby sanki nie zsunęły się z kry i nie spadły z wysokości kilku metrów do wody. Byłem z nimi połączony uprzężą i 50 kilowy ładunek bez problemu pociągnął by mnie za sobą na dno. Poza tym przechodząc na nartach przez ostre krawędzie lodu moje foki (specjalne futerko przyklejone do spodu nart które ślizga się tylko w jedną stronę i znacznie ułatwia ciągnięcie sanek oraz podchodzenie pod górę) porozrywały się i musiałem je poobcinać, tak że zostały mi jedynie krótkie kawałki na środku nart. Dotarłem jakoś na brzeg i przenocowałem w chatce traperskiej, która była tak mała że z trudem mogłem się w niej pomieścić. Na dodatek koza strasznie kopciła. Po obejrzeniu trasy podjąłem decyzję odwrotu i podchodzenia przez kapryśny lodowiec Gipsdalen.
Na Gipsdalen nawet zimą może załamać się śnieg i wpada się do wody. Ciśnienie lodu w głębi lodowca jest tak duże, że lód się roztapia i w postaci wody przedostaje się na powierzchnię, przykryty tylko cienką warstwą śniegu. Na szczęście nic takiego mi się nie przydarzyło. Ale i tak straciłem dzień z powodu odwrotu z Billefiorden. Pogoda zaczęła się psuć. Niebo zaciągnęło się chmurami i zaczęło mocno wiać. Na kolejnym postoju zauważyłem z przerażeniem, że moje prawe wiązanie do nart złamało się. Wiązania na które się zdecydowałem to najbardziej niezawodny model który sprawdził się na wielu wyprawach polarnych. Ja niestety miałem pecha. Powinienem był zawrócić. Na szczęście zabrałem ze sobą specjalny kabel, który w razie awarii wiązania pozwala na dalszy marsz. Zakłada się go wokół pięty i zaczepia na specjalny haczyk z przodu narty. Ale jest to rozwiązanie prowizoryczne i nie wiedziałem na jak długo mi starczy. Poza tym musiałem się liczyć z tym że na każdym postoju będę tracił więcej czasu na zakładanie tego całego majdanu. W każdym razie moje plany dotarcia na północny kraniec Svalbardu legły w gruzach. Prowizoryczne wiązanie pozwalało mi jedynie, na w miarę bezpieczny powrót do Longyearbyen. Poza tym straciłem 5 dni czekając na radioboję i dzień na odwrót z Billefiorden, a sprzęt zawodził coraz bardziej… Postanowiłem jednak iść. Pod koniec dnia doszedłem zaledwie do połowy lodowca Gipsdalen. Zanocowałem w zniszczonej chatce bez drzwi i z dziurą w dachu ale za to znalazłem dwie porcje jedzenia liofilizowanego. Co prawda było ono przeterminowane 7 lat ale dodatkowa żywność bardzo mi była potrzebna i termin przydatności do spożycia nie miał znaczenia. Złamaną część wiązania próbowałem łączyć drutem, sznurkiem, czym się dało, żeby tylko usztywnić całość i żeby dało się wygodniej iść. Wszystko wytrzymywało zaledwie kilka godzin…..
Zewsząd otaczały mnie coraz wyższe góry, zaczęło być coraz bardziej stromo, narty mimo fok ślizgały się do tyłu a sanki ciążyły niemiłosiernie. Pod koniec drugiego dnia marszu lodowcem Gipsdalen znalazłem się na jego szczycie. Byłem wykończony, podejście zupełnie mnie wyczerpało, nogi trzęsły się jak z waty, byłem potwornie głodny i marzyłem jedynie o posiłku i spaniu. Dalej rozciągał się lodowiec Nordeskjoldbreen, który z mojego miejsca biwakowego pięknie spływał do Billefiordu (którym nie mogłem iść). W dole widać było Billefiord, a na jego brzegu wymarłą osadą rosyjskich górników Piramiden. Było coraz zimniej, wszystko zamarzało błyskawicznie, lód gromadził się na ubraniu i pod nim. Postanowiłem zaatakować najwyższy szczyt Spitsbergenu – Newtontoppen. Czekała mnie dalsza żmudna wspinaczka płaskowyżem Łomonosowa, było około 30°C i wiało. Dopiero teraz zauważyłem, że poważnie odmroziłem sobie czubek nosa. Zaczął mnie boleć, spuchł, porobiły się na nim bąble i zaczęła się sączyć ropa. Odtąd musiałem bardzo na niego uważać, żeby jeszcze nie pogorszyć sprawy. Najgorzej było w nocy ponieważ nie mogłem schować nosa do śpiwora, a każdy oddech lodowatym powietrzem sprawiał ból.
Jak okiem sięgnąć aż po horyzont znajdowałem się na białym pustkowiu. Po kolejnym dniu marszu zaczęły wyłaniać się przede mną ogromne góry Atomfjellet. Spotkałem norweską wyprawę wracającą spod Mt. Newton. Zapytali się mnie czy jestem Rosjaninem. Powiedziałem że nie, okazało się że oni tak myśleli bo sądzili że nie mam radioboi i dlatego nie wezwałem pomocy w związku z moim wiązaniem. Powiedziałem że jest OK i że tak daleko jak mogę iść chcę iść o własnych siłach. W ogóle się zmarszczyli kiedy dowiedzieli się, że ja idę całą trasę na nartach, bo ich zawiozły pod Mt. Newton skutery śnieżne a teraz jedynie szli sobie z lekkimi sankami na dół.
Kolejne dni przebiegały podobnie, było coraz zimniej, góry rosły w oczach i teren robił się coraz bardziej nierówny. Do tego pojawiły się zastrugi, takie przewiane wyżłobienia w śniegu na których łatwo złamać narty i trudno przeciągać sanki. Moje piszczele bolały mnie coraz bardziej, bo buty uwierały przy każdym kroku naprzód. W końcu dotarłem pod Mt. Newton. Mój GPS pokazywał że jestem od wierzchołka 7 km. Pośród gór na horyzoncie, nie bardzo wiedziałem która to jest. Poszedłem spać.
Rano zostawiłem cały dobytek, sanki, namiot, zapakowałem jedzenie do plecaka i poszedłem zdobywać górę pod którą szedłem 10 dni. Chociaż góra ma 1717mnpm to nie wchodzi się na nią w pół godziny. Góry są ogromne, większe niż Tatry bo wyrastają wprost z poziomu morza. Wspinaczka i zjazd z góry na nartach (!) zajął mi prawie cały dzień. Widoki ze szczytu warte były wysiłku. Ze złamanym wiązaniem zjazd ze szczytu nie był sprawą łatwą, kilka razy się wywróciłem ale było super. Dopisała pogoda, zrobiłem ze szczytu wiele zdjęć. Po osiągnięciu obozu szczęśliwy zrobiłem sobie dużą kolację i pojadłem ponad plan dla uczczenia wejścia. Było to 12 kwietnia.
Drogę powrotną wybrałem przez lodowiec Kvitbreen. Szło się prosto, ale w nocy spadło dużo śniegu i sanki grzęzły głęboko. Musiałem skręcić żeby dojść do lodowca Oxfordbreen, przez który chciałem obejść bokiem płaskowyż Łomonosowa żeby nie tracić sił i czasu na wspinaczkę. Chociaż kabel w moich wiązaniach działał bez zarzutu resztka wiązania które trzymało but, zaczęło pękać w kilku miejscach na całej długości stalowej blachy. To oznaczało że kiedy pęknie do końca będę musiał wezwać pomoc, bo dalszy marsz będzie niemożliwy… Podczas załatwiania potrzeb fizjologicznych zauważyłem że moje uda są znacznie chudsze. Zrobiłem szybki bilans. Dziennie zjadam jakieś 3500 kcal. A całodzienny wysiłek szacowałem na jakieś 5500 kcal. To oznaczało że codziennie spalałem przynajmniej 2000 kcal z zapasów własnego tłuszczu. Czyli traciłem kilogram co 4 dni. Później okazało się że traciłem znacznie więcej. Oprócz tłuszczu organizm potrzebował białka i żeby je pozyskać zaczął spalać moje własne mięśnie. Dieta zaczęła się mścić. Przed dojściem na Oxfordbreen minąłem wspaniałe głazy narzutowe przyniesione przez lodowiec. Lodowiec Oxfordbreen okazał się jedną wielką karpatką nafaszerowaną bezdennymi szczelinami. Nawet nie próbowałem robić na nim postoju, wystarczyły mi zapadające się bez oparcia kijki i czeluście wyzierające spomiędzy nart.
15 kwietnia w Wielkanoc szedłem zaledwie przez 2 godziny, wiatr wzmagał się coraz mocniej. Zdecydowałem się rozbić namiot zanim będzie to zupełnie niemożliwe lub ciężko się odmrożę. Burza śnieżna trwała 2 dni. Całe święta przeleżałem w namiocie, bojąc się żeby go nie zmiotło. 17-tego udało mi się wyjść choć jeszcze mocno wiało. Dalej moja trasa wiodła do miejsca gdzie już spałem na szczycie Gipsdalen, szczęśliwie je minąłem i pognałem dalej żeby znaleźć się jak najniżej. Sanki puściłem przodem żeby nie najeżdżały mi na nogi. Spałem już w Gipsdalen, było cieplej bo niżej. Następnego dnia dotarłem do wylotu Gipsdalen ale nie bez trudności. Musiałem mijać jeziorka z wodą i lawirować żeby nie utopić sanek i ostrożnie przechodzić przez strumyczki sączące się z okolicznych gór. Tuż przed końcem lodowca moje wiązanie rozpadło się na kilka części. Dalszy marsz na nartach był niemożliwy. Ale postanowiłem nie poddawać się i spróbować iść w twardych plastikowych butach. Załadowałem narty na sanki i brnąc w śniegu doszedłem brzegu. Moje wiązanie nie było najgorszą wiadomością tego dnia. Lód po którym doszedłem do Gipsdalen rozmarzł lub został zepchnięty w postaci kier lodowych na pełne morze z dala od lądu.
Miałem odciętą drogę powrotu. Zostało mi jedzenia na 4 dni i tyle powinienem wracać do Longyearbyen. Tymczasem brak przejścia po lodzie do Fredheim oznaczał że muszę z powrotem iść w górę Gipsdalen i szukać przejścia wyżej, dookoła przez góry. Oznaczało to w praktyce stratę jeszcze 3 dni. 3 dni bez jedzenia lub 7 dni z połowicznymi porcjami gdzie i tak, nawet przy pełnych racjach głodowałem, było bardzo nieciekawą perspektywą. Chociaż nie było lodu z brzegu, w oddali w kierunku Fredheim widziałem pole lodowe. Jak się do niego dostać? Pozostał wąski pas lodu przy brzegu. I nim mogłem próbować przejść do pola lodowego przed Fredheim. Szkopuł polegał na tym że nad tym przejściem wznosiła się kilkusetmetrowa stroma ściana z której co chwilę obrywały się kamienie. Oberwanie takim nawet małym kamykiem z tej wysokości oznaczało trwałe kalectwo lub śmierć. Zaryzykowałem. Chciałem przejść pod tą ścianą jak najprędzej ale po stromych iglicach lodu bardzo ciężko ciągnęło się sanki, które na dodatek często się przewracały i trzeba się było cofać i je odwracać. W pewnym momencie usłyszałem furkot w powietrzu i kilka metrów ode mnie upadł głucho kamlot wielkości dużego chleba. Na małe kamyczki wielkości śliwki już w ogóle nie zwracałem uwagi. Nasunąłem kaptur na oczy i szedłem tak szybko jak mogłem. Dalej po potrzaskanych torosach lodowych wszedłem na płaski lód skąd pognałem do Fredheim.
We Fredheim urządziłem sobie nocleg, napaliłem solidnie w kozie drewnem z jakiegoś zeszłowiecznego wielorybnika, podsuszyłem rzeczy i śpiwór w którym było mnóstwo lodu nagromadzonego podczas całej wyprawy. Było to 19 kwietnia. Wieczorem zajechały do Fredheim 4 skutery. Na nich dwie piękne dziewczyny i dwóch panów z agencji turystycznej którzy je pilnowali. Jedna z dziewczyn okazała się pra wnuczką Hilmera Nois i to ona waśnie opowiedziała mi o nim i jego życiu. Pokazała mi również jego dom w środku. To był magiczny dzień, pierwszy dzień na Spitsbergenie kiedy nie zachodzi słońce. Następnego dnia wyruszyłem dalej, ale nie tą samą trasą. Raz jeszcze zszedłem na lód żeby sobie skrócić drogę do Elveneset i w ten sposób uniknąć trasy przez Sassendalen. Kiedy tam doszedłem zrozumialem, że jest koniec kwietnia i idzie wiosna. Nie było lodu, tylko czarne kamienie porośnięte pomarańczowymi porostami i węglowy pył na resztkach śniegu. Wąskimi dolinkami De Gerdalen i Helvetiadalen zszedłem do Adventdalen. Tam śnieg był bardzo brudny tak że podczas noclegu wodę do picia pozyskiwałem z bloków lodu odsłoniętych spod zimowej pokrywy. Dochodziłem do Longyearbyen. Mijani Norwedzy patrząc na zarośniętego faceta na którym ubranie wisiało jak na gwoździu unosili kciuki w górę i pokazywali tak trzymać. Ledwo szedłem. Palce w butach narciarskich przesuwały się na czubki gdzie but jest węższy i cały czas były miażdżone przez plastikową skorupę. W ogóle ich nie czułem.
Po dojściu do Longyearbyen poszedłem do Gubernatora gdzie zdałem pozwolenie i oficjalnie zakończyłem trasę. Dowiedziałem się że podczas mojej wyprawy zginęło kilka osób, dwie zabite przez niedźwiedzie, reszta z wychłodzenia lub po wpadnięciu do szczelin. Zostało mi kilka dni do samolotu. Kiedy po trzech tygodniach zobaczyłem się w lustrze byłem przerażony, ten szkielet z odmrożonym nosem, zarośnięty i cuchnący, to ja? Schudłem 8 kg, czyli ponad 15 % mojej wagi.Całymi nocami rozmawiałem ze studentami UNISU (uniwersytety na Spitsbergenie) jest tam dwoje Polaków, którzy okazali mi wielkie serca i bardzo pomogli. Dużo rozmawiałem z Norwegami, chciałem ich lepiej zrozumieć i poznać. Byłem w jaskini lodowej która wije się w głębi lodowca, szukałem skamielin i robiłem jeszcze wiele innych rzeczy. Odbyłem wspaniałą podróż, która dużo mnie nauczyła, również o mnie samym.
Przypomina mi się zdanie Amundsena po zdobyciu Bieguna Południwego: „O sukcesie wyprawy decydują szczegóły”.
Rafał Król