Impresje 1
Wokół stanu Washington
Mt Rainier (także: 1-dniowa wycieczka) Północny-Zachód USA
Kiedy w Seattle jest ładna pogoda (bywają takie dni) na północnym wschodzie mieni się śnieg wielkiej góry. Góry, która wydaje się być na wyciągnięcie ręki, ale na jej objechanie trzeba całego dnia. Góry, która wygląda jak Fuji-jama nad Tokio i taką też niesie groźbę. To Mt Rainier, wulkaniczny stożek sięgający 4 800 metrów. Kiedyś ożyje i spowoduje kataklizm, a dzisiaj poraża monumentalnym pięknem wiecznego śniegu na swym szczycie. Ruszając z Tacomy porzucamy wkrótce autostradę nr 5 (można nią przejechać przez całe wybrzeże Pacyfiku) i wjeżdżamy w boczną drogę 410 by zbliżyć się do kolosa. Wjeżdżamy na teren Parku Narodowego Mt Rainier, a droga zmienia numer na 123. Co najmniej kilkanaście razy przyjdzie nam zatrzymać się by uwiecznić na zdjęciach Wielką Górę. Choć na dole już wiosna w pełni to część dróg jeszcze może być zamknięta, więc nie należy się dziwić zakazom wjazdu. Dojeżdżamy do skrzyżowania dróg i mamy wybór – albo objeżdżamy górę dookoła, albo dalej stanową drogą 12 przekraczamy góry przez przełęcz White Pass i jedziemy w stronę Yakimy. Jeśli mamy tylko jeden dzień na zwiedzanie postarajmy się skręcić z drogi 123 na lokalną 706 i obejrzeć górę od południa. Po drodze zatrzymajmy się nad leśnymi jeziorami, a jak czas na to pozwoli to podjedźmy do Paradise Inn, schroniska na południowym zboczu i spróbujmy trochę pozwiedzać piechotą. Należy jednak ostrzec, że do Paradise Inn jadą wszyscy, więc parking może być całkowicie zapchany. Wracając na północ po zachodniej stronie góry warto jeszcze zajrzeć do Northwest Trek Wildlife Park niedaleko Eatonville, gdzie można zobaczyć większość fauny zamieszkującej te okolice. Dla tych, którzy nie lubią żadnej formy zwierzyńca czy zoo krótka informacja: jeśli ruszysz w góry na szlak to zobaczenie niedźwiedzia wcale nie będzie taką nadzwyczajną sprawą. Ale zanim to zrobisz – zerknij w Wildlife Park na uwiecznione w brązie odciski niedźwiedzich łap. Dają dużo do myślenia. Zwłaszcza wielkość pazurów.
Mt Rainier – Yakima. Północny-Zachód USA
Z podnóża Mt Rainier do Yakimy można dojechać dwiema drogami: 410 przez przełęcz Chinook (ponad 1500 m npm), ale droga ta może być zamknięta na czas zimowy, bądź też 12-ką przez przełęcz White Pass (1350 m npm). Obie drogi są niezwykle malownicze, wśród wspaniałych lasów. Jeszcze w maju na White Pass można zatrzymać się i pojeździć na nartach – wyciągi kursują jakby był środek zimy. A potem wjeżdżamy do jakiegoś innego kraju. Do tej pory były lasy, można było spodziewać się deszczu, klimaty jak w polskich górach. Po drugiej stronie Gór Kaskadowych mamy suchy, kontynentalny klimat, szerokie przestrzenie, stepy. Dopiero tutaj można uwierzyć, że komukolwiek mogło przyjść do głowy uprawiać winną latorośl. Gdyby minąć Yakimę (jesteśmy już na drodze stanowej 82) to w okolicach Richland dojedziemy do najbardziej znanego z win okręgu Walla Walla.
Yakima – Columbia River. Północny-Zachód USA
Jadąc na południe z Yakimy trafimy do Toppenish, miasta muraliów. I rzeczywiście, miasteczko jak wycięte z westernu, a na wielu ścianach można zobaczyć wielkie malunki. Warto zatrzymać się tu choćby na chwilę, wpaść do baru czy restauracji, aby łyknąć prawdziwego ducha amerykańskiej prowincji. Pod miastem znajduje się centrum indiańskie (warto zajrzeć, natomiast nie warto niczego kupować, bo ceny trzy razy wyższe niż gdziekolwiek indziej), gdzie można obejrzeć jak żyli, jak pracowali i co wytwarzali indianie z plemienia Yakima. Znaleźliśmy się bowiem na terenie rezerwatu indiańskiego, co najłatwiej rozpoznać przez obecność kasyna. Jest bowiem obyczajem, że hazard jest dopuszczalny tylko w rezerwatach. Jadąc przez rozległe plateau przy ładnej pogodzie można obserwować pokryte śniegiem szczyty wulkanicznych stożków – wprawdzie Mt Rainier na północy będzie już słabo widoczny, ale za to wspaniale będzie się prezentował Mt Adams (3 700 m), a na południu dojrzeć będzie można w oddali najwyższą górę Oregonu, Mt Hood (3 420m). Trawiastymi łąkami poprzez wzgórza docieramy nad brzegi Columbii. Tutaj czekają nas fantastyczne widoki na wielką rzekę, ale na początek zaglądamy do kopii celtyckiego Stonehendge. Mauzoleum – położone na wysokim, północnym brzegu nad Columbia River – zostało stworzone po I wojnie światowej na cześć żołnierzy ze stanu Waszyngton, którzy polegli gdzieś we francuskich okopach. Nie jest to wierna kopia, a wyobrażenie jak mogło wyglądać Stonehendge zanim obróciło się w ruinę. A ponieważ w owych latach jedna z teorii głosiła, że Stonehendge było grobowcem, stąd pomysł uczczenia poległych. No i nie zapominajmy, że jesteśmy w Ameryce – to nie są żadne kamienne monolity: mauzoleum zrobione jest z betonu. Jadąc dalej w dół rzeki co chwilę będziemy chcieli zatrzymywać się i robić zdjęcia. Pomyślmy jakie musiała ta rzeka robić wrażenie na Lewisie i Clarku kiedy eksplorowali ją na początku XIX wieku! Tak dojedziemy aż do stolicy Oregonu, Portland.
Mt St Helens (także: 1-dniowa wycieczka, ale trzeba rano wstać!). Północny-Zachód USA
W niedzielę 18 maja 1980 roku góra Świętej Heleny dała znać światu co oznacza potęga wulkanu. W ułamku sekundy jedna trzecia góry o wysokości (wówczas) 2 950 metrów runęła na okolicę. Siłę wybuchu ocenia się na 400 milionów ton trotylu. 595 kilometrów kwadratowych lasu zostało powalone, kolejne 360 km kwadratowych zdewastowane. Chmury dymu uniosły się na ponad 18 tysięcy metrów. Wulkaniczny pył obiegł całą ziemię. Na miasto Yakima spadło 800 tysięcy ton pyłu pokrywając wszystko grubą warstwą. W rzekach błota i mułu zginęło tylko 70 ludzi ponieważ spodziewano się wybuchu i wcześniej ewakuowano mieszkańców okolicy. Spodziewano się wybuchu – ale nie spodziewano się kataklizmu. To co pozostało trzeba koniecznie zobaczyć. Zaczynamy od National Volcanic Monument Visitors Center. Tam dostaniemy kompendium wiedzy na temat sejsmologii i wulkanów. Warto zapamiętać zwłaszcza makietę z porównaniami największych znanych wybuchów wulkanów, bo na tej makiecie Święta Helena nie robi szczególnego wrażenia. A jak zobaczymy w kilkadziesiąt minut później – oryginał potrafi porazić potęgą natury. Można też obejrzeć film, ale polecam zrobić to dopiero na szczycie. Teraz dalej drogą 504 aż pod samą kalderę. Po drodze możemy oglądać spustoszenia jakich dokonał wybuch. W pierwszej strefie podmuch wyrywał drzewa z korzeniami, wody jeziora Spirit zostały pognane pod górę (!) by potem runąć z powrotem potęgując katastrofę, podmuch wiatru osiągał prędkość ponad 200 km na godzinę. Masy lawy i błota pomknęły w doliny rzek zalewając je kilkudziesięciometrową warstwą mułu. W drugiej strefie drzewa były obalane – ciągle można zobaczyć z której strony przyszedł wiatr. Wszystkie pnie leżą ułożone w tym samym kierunku. W trzeciej strefie wiatr łamał już tylko czubki drzew. Prawie równo w dwadzieścia lat po wybuchu, w maju 2000 roku, ciągle mogłem oglądać efekty tego jednego dnia. Na szczycie jest duży ośrodek, gdzie można po raz kolejny można posłuchać jak do tego doszło. Tu polecam udać się na film. Sam wybuch był dość dobrze udokumentowany ponieważ spodziewano się erupcji. Ewakuowano większość mieszkańców ze strefy uznanej za zagrożoną (usłyszycie na pewno historię niejakiego Cartera, starszego już pana, który odmówił wyjazdu ze swojego domu nad Lake Spirit i zginął w wyniku eksplozji). Wokół wulkanu zgromadzili się naukowcy i filmowcy w nadziei, że będzie co kręcić. To oni byli przede wszystkim ofiarami wybuchu. Film pokazuje jak wyglądała okolica przed erupcją, jakie były pierwsze objawy aktywności sejsmicznej oraz sam wybuch. Widok urywającej się (dosłownie!) połowy góry i spadającej na okolicę jest niesamowity. A kiedy film się kończy (trochę żal mi ujawniać puentę, ale to i tak nie sprawi różnicy nikomu z oglądających!) rozsuwają się zasłony i przez panoramiczne okna można spojrzeć na księżycowy krajobraz kaldery Mt St Helens.
Suplement: W trzy miesiące po pierwszej wizycie na Mt St Helens znalazłem się na Santorini. Wyspie-wulkanie, której wybuch zniszczył cywilizację kreteńską. Dzisiaj wygląda to idyllicznie: białe domki przyklejone na czarnych skałach, zatoka w kalderze wulkanu, gdzie przybijają wycieczkowe statki. A ja miałem jeszcze w oczach jak to musiało wyglądać. Bo erupcja Santorini musiała być znacznie większa niż ta w Górach Kaskadowych. I ogromne tsunami, które ponoć w ciągu 20 minut pokonało drogę do Krety nie dało żadnych szans ludziom tam mieszkającym. Tak zakończyła się świetność Knossos, Malii i całej kultury minojskiej.
Półwysep Olympic. Północny-Zachód USA
(można wykonać jednodniową wycieczkę dookoła półwyspu, ale do przejechania jest dobrze ponad 500 km! Sprawdzone!)
Półwysep Olympic to najbardziej na północny-zachód wysunięta część kontynentalnych Stanów – od zachodu otacza go Pacyfik, od północy Cieśnina San Juan de Fuca (przez cieśninę można już oglądać wybrzeża wyspy Vancouver w Kanadzie), a od wschodu Przesmyk Puget, po drugiej stronie którego leży Seattle. Olympic jest kwitesencją Northwestu. Góry sięgające 2 400 metrów i pięćdziesiąt lodowców. Wspaniałe lasy z mnóstwem zwierząt. Deszcz, bo w niektórych okolicach opady osiągają 5 metrów rocznie. Ponad 900 km szlaków dla turystów. Być na Północnym Zachodzie i nie zajrzeć na Półwysep Olimpisjki oznacza, że trzeba tu przyjechać jeszcze raz.
Cały czas będziemy jechali lasami. Pięknymi iglastymi lasami. Droga 101 prowadzi lasem, ruch na niej niewielki, osad jeszcze mniej, ale miejsce jest malownicze jak rzadko. Pierwszym miejscem (jadąc od południa), dokąd warto zboczyć będzie Jezioro Quinault. Można tutaj za niewielkie pieniądze wynająć pokój w jednej z lodge i pochodzić po okolicy. Tuż obok jest największy (ponoć) okaz świerku – wysoki na 60 metrów, blisko 18 metrów obwodu pnia i wiek około 1000 lat. W tutejszych lasach ciągle jeszcze prowadzi się wyręby, bowiem jesteśmy dopiero na skraju parku narodowego. Największym zaskoczeniem są kolibry. Ptaki te kojarzą się przede wszystkim z gorącymi lasami w tropikalnej części Ameryki, a tutaj śmigają jak małe bąki.
Znad Lake Quinault wyjeżdżamy nad brzeg Pacyfiku. Jeśli jesteśmy głodni – polecam restaurację w Kalaloch. I obowiązkowe wyjście na plażę Ruby Beach, by zażyć zimnego wichru znad Oceanu. Skały nad samą wodą i w wodzie, zawsze silny wiatr, wyrzucone na brzeg pnie drzew, wygładzone pracą fal kamienie – oto widok jaki nas czeka. Jeszcze dalej na północ koniecznie trzeba skręcić do Hoh Rain Forest. To właśnie tutaj są największe opady Northwestu. I nigdzie więcej nie zobaczymy tak nieprawdopodobnie obrośniętych mchem drzew. Nie jednego drzewa, nie kilku drzew, ale całego lasu – długie brody mchów pozostawiają niezapomniane wrażenia. Można tutaj kręcić filmy fantasy zwalniając scenarzystę już w pierwszym dniu zdjęć (jest niepotrzebny, bo natura wszystko za niego zrobiła!) – aż się czeka, że zza zielonego, brodatego pnia wyjrzy szpiczastoucha twarz elfa. Podsumowując: jak mówią Amerykanie – MUST SEE!!!
Jeszcze dalej na północ warto zjechać do ciepłych źródeł Sol Duc. Jeśli przyjdzie nam ochota to można się nawet wykąpać, a jeśli nie to tylko trzeba wykonać kilometrowy spacer do wodospadów Sol Duc, których obraz można znaleźć w każdym albumie poświęconym Półwyspowi Olympic. Przejeżdżamy przez Port Angeles i kierujemy się w stronę Kingston. Ale zanim dotrzemy do tego miejsca trzeba koniecznie zatrzymać się choćby przez kilkanaście minut w Port Gamble. Miasteczko jakby wycięte z idyllicznych pocztówek przedstawiających wiejskie życie w Ameryce na początku XX wieku (taka „Ania z Zielonego Wzgórza”) – jest główna ulica, pomalowany na czerwono budynek straży ogniowej, dom kupca, sklep, zbiornik na wodę, w ogródkach domków kwitną jabłonie. Kiedy dotrzemy do Kingston wkraczamy na prom, który przewiezie nas na drugą stronę Puget Sound. Znaleźliśmy się w Edmonds, przedmieściu Seattle.