Impresje
Uganiając się za cieniem płetwy
Turystyczne centrum Orca Tysfjord dba o stosowną oprawę wypraw na orki. Każdego dnia z rana odbywa się seminarium poświęcone orkom, podczas którego przedstawiane są informacje na temat tych zwierząt. Jakby tego było mało przed kolacją można wysłuchać niemal godzinnej prezentacji na temat atlantyckiego śledzia, jego zwyczajach, diecie i migracji. Zaś każdego wieczora po powrocie odbywa się ceremonia zawieszania na mapie kolejnej kropki w miejscu, gdzie zaobserwowano orki. Zaraz potem jest projekcja filmu nakręconego podczas wyprawy na zodiakach i na kutrze „Leonora”. Ci którzy tego dnia pływali głośno komentują, a ci co będą pływać następnego dnia słuchają z nadzieją na jeszcze lepszą zabawę. Zawsze jest o czym opowiadać, zawsze jest co pokazać. W tej idylli może wystąpić tylko jeden zgrzyt. Nie zawsze udaje się pływać z orkami, a niekiedy delfiny biorą dzień wolny i na dobre znikają z fiordów…
Najwięcej podniecenia przynoszą wyjazdy na zodiakach. Przystosowane do szybkiej jazdy łodzie zabierają kilkunastu ludzi opakowanych w suche skafandry lub w jednoczęściowe ocieplacze. Ci w skafandrach mają szansę dać nura pomiędzy orki, zaś pozostali – uzbrojeni w baterie aparatów fotograficznych i kamer – mają nadzieję na niezapomniane ujęcia. Zodiaki podpłyną bowiem blisko do zwierząt, a dodatkowym atutem będzie możliwość obserwacji orek praktycznie z poziomu lustra wody.
Jest kilka stopni poniżej zera, na górskich szczytach wokół fiordu biało od śniegu, słońce wisi nisko nad horyzontem – zodiaki ruszają na poszukiwanie. Szyper jest w ciągłym kontakcie z lądem, a stamtąd przekazują mu informacje, gdzie ostatnio widziano biało-czarny obiekt pożądania. Łódź, jeśli będzie taka potrzeba, pomknie z prędkością kilkudziesięciu węzłów we wskazane miejsce. Tak szybko, że czasem trzeba jedną ręką mocno trzymać czapkę na głowie, a drugą rękę kurczowo zacisnąć na linie biegnącej wzdłuż burty.
Wypadamy na wody Vestfjordu, ale meldunek głosi, że orek nigdzie nie widzieli. Jedna z łodzi płynie bliżej brzegu, druga w głównym nurcie. Na północ od nas różowieją skały Lofotów. Praktycznie wszyscy rozglądają się wokół, a każdy chce jako pierwszy dojrzeć wysoką płetwę grzbietową. Wczoraj wytropiono stado, ale nie doszło do nurkowania, bo wśród zwierząt było młode, urodzone zapewne kilkanaście dni wcześniej. W takiej sytuacji orki są dużo bardziej nerwowe niż zwykle. Dzisiaj tylko migoczące w słońcu fale dają niekiedy złudzenie, że coś się pod nimi kryje. Trwa to jednak tylko ułamek sekundy, a po chwili wiadomo już, że to kolejna ułuda, igraszka światła.
Sternik kolejny raz zwalnia bieg zodiaka i sięga po komórkę. Orek nie ma. Podobno ktoś je widział dalej na zachód, więc zobaczmy czy tam się uda – a jeśli nie, to wracamy. Raczymy się gorącą herbatą z termosu, a i przed czymś bardziej rozgrzewającym wzbraniać się nie uchodzi.
Po kolejnej godzinie wszystko jest już jasne. Nie udało się. Stado zniknęło. Prawdopodobnie wypłynęły z fiordu na pełne morze, więc nici nie tylko z nurkowania, ale także z obserwacji. Wracamy do portu w Skutvik i tutaj spora grupa tych, co są opancerzeni w suche skafandry skacze do wody, by choć trochę zobaczyć jakby to było… To jednak tylko namiastka tego czego oczekiwaliśmy – tego dnia nie było nam dane zobaczyć nawet cienia orkowej płetwy.
Kolejny dzień to wyprawa „Leonorą”, przebudowanym kutrem zabierającym na pokład kilkudziesięciu turystów. Latem kuter pływa na północ od Vesterfalen by pokazać chętnym nurkujące kaszaloty, zaś zimą ugania się za orkami. Ponownie wypływamy na Vestfjord i po godzinie rejsu dociera wreszcie upragniona wiadomość – pojawiło się stado w zachodniej części, blisko brzegu Lofotów!!! Płyniemy, choć to dużo dalej niż zazwyczaj, ale trzeba w jakiś sposób zrekompensować wczorajsze niepowodzenia. Wreszcie po godzinie z okładem – są! Poruszają się szybko, nie są zainteresowane łodziami i statkami, które ściągnęły tu z całego fiordu. Nie płyną całym stadem, łączą się i rozdzielają, czasem pojawi się pojedyncza płetwa, czasem dwie koło siebie, czasem jedno ze zwierząt płynie prostopadłym kursem do reszty stada.
Pokład „Leonory” jest pełen gwaru. Ludzie z aparatami w rękach próbują domyśleć się gdzie pojawi się przecinająca wodę płetwa, która zniknęła „na jedenastej” przed dobrą minutą. Może pojawić się w tym samym namiarze, może błysnąć na chwilę kilkadziesiąt metrów dalej, a może zniknąć na dłużej, ale w zamian pojawi się inna orka w zupełnie innym miejscu. Trzeba mieć dużo szczęścia by nadążyć z aparatem za migającymi na powierzchni przez sekundę delfinami. Już po chwili człowiek uczy się by nastawić seryjne robienie zdjęć, bo na celowanie, łapanie ostrości i ręczne naciskanie spustu nie ma co liczyć. Dobre zdjęcie w takich okolicznościach może wyjść tylko przez przypadek.
Przez dwa dni uganialiśmy się za cieniem płetwy największego z delfinów. Pierwszego dnia pełni wiary, że lada chwila staniemy oko w oko z żywą torpedą, że będziemy pławiąc się na powierzchni mogli podziwiać z jaką gracją porusza się w wodzie. Drugiego dnia żywieni nadzieją, że zobaczymy je na tyle dobrze, by zrobić im zdjęcie, nakręcić film czy wręcz choćby nasycić wzrok ich podwodnym tańcem. Tym razem nie udało się. Królowie oceanów ostatecznie nie udzielili nam audiencji. Zawód ogromny, szczególnie że to właśnie orki i chęć zobaczenia ich z bliska były praprzyczyną ponad 2500-kilometrowej jazdy na północ Norwegii. Ale z drugiej strony – jak to zapewne ująłby Tewje Mleczarz – gdzieżby indziej zobaczyć te niesamowite barwy, niezapomniane morze chmur podświetlonych nisko wiszącym słońcem, zapalone światłem górskie szczyty jeśli nie w zimowej scenerii Północy.
Czytaj zatem dalej…
Uganiając się za cieniem płetwyWspółczesny turysta oczekuje pewności skorzystania z zapowiadanej atrakcji, całkowitej przewidywalności usługi. A orki to drapieżniki żyjące na wolności i kontraktu na regularne występy nikt z nimi podpisać nie może. Czasami stado będzie jak na wyciągnięcie ręki, a czasami – jak to nam się zdarzyło – tylko mignie ogon czy płetwa. Jest jednak coś co nie zawodzi – to nieprawdopodobne kolory jakimi Północ raczy nasze oczy. Za dnia, a także i w nocy.
Zacząć opowieść należy od tego, że w listopadzie czy jest to poranek, południe czy wieczór to słońce widzisz nisko nad horyzontem. Przez co cały dzień obserwujesz barwy jakie trafiają się w innych szerokościach tylko przez krótką chwilę o wschodzie i zachodzie. Dodaj do tego czystość powietrza. Dołóż inne ciepło wszystkich kolorów jakie znasz – niebieski, czerwony czy złoty są tutaj intensywniejsze, pełniejsze i bardziej świetliste. Na koniec obraz ów umieść w skalistym krajobrazie norweskich fiordów lub wśród okrytych kopnym śniegiem szwedzkich wzgórz. I jeśli ciągle ci mało przyjmij, że co dziesięć minut pogoda może całkowicie się zmienić, a zupełnie przejrzyste powietrze zaciągnąć się chmurami. Może też być tak, że prawie w mgnieniu oka mgła może rozejść się odsłaniając widoki, których nawet byś się nie spodziewał. Gdyby jednak i to cię nie zadowoliło kieruj wzrok w różnych kierunkach. Patrząc w jedną stronę ujrzysz surowe i ponure skalne krajobrazy, patrząc w przeciwną zaskoczy cię radosny, mieniący się złotem górski szczyt.
Długotrwałe pościgi za orkami miały swój plus w możliwościach oglądania nieprawdopodobnie pięknych widoków. Kiedy przez lornetkę patrzyło się na odległe, rozświetlone góry Lofotów w głębi Vestfjordu to ulegało się złudzeniu, że – gdzieś tam, daleko! – jest krawędź świata, przez którą przelewa się woda. Góry zaś wyrastają jeszcze dużo, dużo dalej. Z drugiej zaś strony – patrząc nieco pod słońce – przed oczyma pojawiały się unoszące się w powietrzu wyspy i statki. Gra powietrza i światła oszukiwała nasze oczy. Patrząc na jedną burtę szczyty górskie malowane były różowymi promieniami. Patrząc na drugą ostre, roztopione złoto wypełniało całe niebo i silnie odcinało się od czerni wody i chmur. Odległa łódź wyglądała jak cień rzucony na ścianę, słońce pozbawiało obiekty trzeciego wymiaru.
Obrazy były kształtowane kolejnymi wstęgami światła i cienia. Chmury i woda dawały granat i czerń, słońce malowało złotem i czerwienią. Końcówka dnia to podnóża gór w zapadającym mroku, a nad nami niebo i szczytowe granie pokryte tętniczą krwią.
Dodatkowe atrakcje mogą spotkać cię nocą. Na niebie może pojawić się zorza polarna, nieprzewidywalna prawie tak jak orki. Rozpoczyna się to widowisko dość niewinnie, jakaś zielonkawa poświata, jakaś cienka, prawie niewidoczna mgiełka na niebie. Prawdę powiedziawszy żaden to powód by wystawać na mrozie i gapić się w górę. Ale to tylko preludium do wielkiego tańca z gwiazdami. Czasem warto zaczekać, bo wystarczy jeśli raz rozpaliły się Światła Północy to zazwyczaj tej samej nocy za 2-3 godziny zacznie się prawdziwy show. A wtedy nagle poprzez całe niebo zawieszona zostanie wielka zielona kurtyna, zaś jej kształt będzie zmieniać się z każdą chwilą jakby fala przechodziła przez tę wstęgę. Czasem pojawi się tych wstęg więcej, czasem się wstęgi rozdzielają, czasem łączą. Choć dominująca zawsze będzie zieleń to niekiedy aurora borealis przybiera inny kolor. Zadziwia szybkość zmian jakim podlega zorza. Podświadomie oczekujemy, że tej wielkości obiekty – od jednego krańca horyzontu po drugi – jednak są stabilniejsze. A tutaj wprost na twoich oczach, w czasie liczonym w pojedynczych sekundach, całe niebo zmienia swoją barwę, kształt zielonej fali, natężenie światła. Niesamowita gra i uczta dla oka.
Podczas obserwacji zorzy polarnej człowiek stoi na siarczystym mrozie jak wmurowany często nie zwracając uwagi na to, że marznie, że dzień był męczący, że pora spać… Ale jest jeszcze przynajmniej jedno zajęcie na Północy, które fascynuje w ten sam sposób!
Czytaj zatem dalej…
Śnieg, mróz i psy
Kilkanaście minut temu minęło południe. Słońce pomału zaczyna się już chować za horyzontem. Jest koło minus dwudziestu stopni. Wokół skrzy się śnieg. Bezchmurna, mroźna, wspaniała pogoda. Jesteśmy w Jokkmokk, stolicy szwedzkiej części krainy Saamów.
Psy już wyczuły, że nadchodzi pora biegania i cały kennel zanosi się od szczekania, powarkiwania, postękiwania, ujadania, wzdychania i skowytu. Wśród kilkudziesięciu zwierzaków wielkie poruszenie, żaden nie może usiedzieć na swoim miejscu. Będzie bieg, będzie zabawa! Temperatura jest dla nich idealna – kiedy zbliża się do zera mogłyby się przegrzać w czasie biegu, ale do takiej aury jak dziś są doskonale przygotowane. I takie warunki lubią najbardziej.
Wreszcie ósemka zostaje wyprowadzona z zagrody, przeprowadzona nad brzeg zamarzniętego jeziora i tam po kolei zaprzęgana parami do sań. Psy są podniecone czekającym je treningiem, ale w uprzęży zachowują się bardzo spokojnie czekając na właściwą komendę, poddając się wszystkim czynnościom maszera. Wreszcie wszystko jest gotowe, czwórka ludzi siada na saniach. Teraz przewodnik staje na płozach z tyłu sań, krótki rozkaz i pojazd rusza jak z kopyta (jak z łapy??)! Nie mija kilka sekund a w pełnym pędzie znika za zakrętem. Tylko balans ciała przewodnika wskazuje, że i on musi włożyć trochę wysiłku by pokierować saniami.
Trudno sobie wyobrazić podbój Północy bez pomocy psów. Wprawdzie Saamowie korzystali z zaprzęgów reniferowych, ale psy na stałe wpisały się w śnieżne krajobrazy. Wystarczy przypomnieć wyczyny skandynawskich odkrywców takich jak Nansen czy Amundsen. W czasie wyścigu do Bieguna Południowego odrzucenie sprawdzonych zaprzęgów i zawierzenie technice kosztowało Scotta życie, zaś Amundsen i jego psy pokonali trasę bez większych problemów. Wydawałoby się, że to już odległa historia, a przecież od tego wyczynu nie minęło jeszcze 100 lat. Słynny wyścig zaprzęgów rozgrywany w Nome na Alasce to wspomnienie dramatu przewożenia psią sztafetą szczepionek przeciwko błonicy. Gdyby nie psy nie byłoby sposobu na uratowanie życia dzieciom w odległej alaskańskiej mieścinie. Rozegrało się to raptem 80 lat temu. Dzisiaj na długich dystansach lotnictwo, a na krótkich śnieżne skutery wyparły tradycyjny zaprzęg. Umiejętności powożenia psim zespołem, sprawność w kierowaniu saniami to już tylko sport.
Zwierzęta do pracy w zaprzęgu dobiera się tak by były jak najbardziej zrównoważone i lubiły wspólnie pracować. Do drugiego roku życia można jeszcze wybaczyć jakieś wybryki, ale potem pies, który lubi dokazywać, przeszkadzać w czasie biegu swoim współtowarzyszom lub po prostu nie chce mu się ciągnąć musi być wyeliminowany z grupy. Kiedyś taka decyzja była praktycznie wyrokiem dla zwierzaka, dzisiaj oznacza tylko tyle, że trzeba znaleźć nowego właściciela, który nie będzie wykorzystywał go do ciągnięcia sań.
Liderem zespołu wcale nie zostaje pies najsilniejszy, ani o charakterze przywódcy. Liderem zostaje pies, który najlepiej współpracuje z maszerem. O słynnych psach-przewodnikach krążą opowieści i legendy, bowiem niekiedy to zwierzak wybierał optymalną drogę lub odmawiał współpracy przeczuwając niebezpieczeństwo. Historie opowiadane o przewodnikach świadczą nie tylko o ich inteligencji, ale także o niezwykłej więzi jaka wytwarza się pomiędzy współpracującym psem i człowiekiem. Zwierzę i jego pan muszą darzyć się wzajemnym ogromnym zaufaniem, wszak w ciemności i mgle maszer może nie widzieć swojego lidera! Zdarzają się także sytuacje zabawne. Jeden z przewodników naszego gospodarza postanowił kiedyś wprowadzić cały zaprzęg prosto do restauracji. Prawie mu się to udało…
Jazda psim zaprzęgiem – nawet w charakterze pasażera – daje smak północnej przygody. Gdzieś przed tobą miga kilka par ogonów, a śnieg rwie się spod łap. Długi zaprzęg sprawnie posuwa się nawet wąskimi leśnymi ścieżkami, a tylko pokrzykiwanie maszera wskazuje przewodnikowi czego oczekują od niego ludzie. Tam gdzie śnieg jest mniej ubity, a droga niezbyt szeroka psy przechodzą w kłus czy nawet trucht. Wystarczy jednak dać im miejsce do rozpędzenia się! Bieg po równym lodzie skrajem jeziora kiedy psy mogą się puścić pędem i ciągnąć sanie równym, szybkim tempem to niezwykła przyjemność. Mróz i wiatr potęgują wrażenie, a kontakt ze zwierzętami pozwala wierzyć, że wraz z nimi można pokonać kilkuset kilometrową trasę. Choćby na biegun…
Zadziwiające, że choć głównie widzisz przed sobą umykające łapy i kiwające się ogony to wcale się nie nudzisz. Polecam każdemu.