Relacja z ekspedycji
Relacja która jest poniżej dotyczy przejścia z południa na północ Parku Narodowego Lemmenjoki. Wszystko mieliśmy ze sobą, nie korzystaliśmy z żadnej pomocy z zewnątrz. Przemierzenie lasu polarnego Lemmenjoki z osady Lisma do Angeli było głownym celem naszej ekspedycji.Był to drugi etap naszego wyjazdu do Laponii. W pierwszym etapie zwiedziliśmy wszystkie szlaki turystyczne i zaaklimatyzowaliśmy się. Nie uważałem jednak za sensowne umieszczać w internecie relacji ze zwiedzania szlaków. Najciekawsze spostrzeżenia i wnioski są opisane w zakładce ” inne atrakcje”. Aby zrozumieć poniższą relację proszę zacząć lekturę od zakładki „Dlaczego Lemmenjoki?”.
08.08.08
Od rana trwa pakowanie w naszym miejscu biwakowym nieopodal centrum informacyjno turystycznego Njurgalahti . O 15.00 jemy obiad, zwijamy namioty i z całym majdanem udajemy się do „centrum” czyli do dwóch domów w których znajdują się (obie) knajpy dla turystów. Tam właśnie o 16.20 przyjeżdża fiat Ducato na którym jest napisane TAXI i który wozi pocztę. Pani kierowca, mała niepozorna kobieta z krótko obciętymi włosami, niezwykle spokojna i małomówna jak się potem okaże o imieniu Lena oznajmia nam , że idzie na kawę a potem jedzie do Lismy. Podróż do Lismy trwa ponad godzinę. Co jakiś czas Lena przystaje, otwiera okno boczne od strony pasażera, i sprawnym kocim susem wychylając się z fotela kierowcy wrzuca pocztę do specjalnie wysoko umieszczonych skrzynek znajdujących się przy drodze. To bardzo fajny patent bo listonosz może doręczyć pocztę nawet podczas ulewy czy śnieżycy nie opuszczając auta. Do Lismy dojeżdżamy po 18.00 . Napotkana kobieta która przyszła specjalnie po pocztę objaśnia nam, że aby dotrzeć do miejsca Korsatunturi musimy iść z lewej strony pod lasem, i potem przez most na rzece i do żółtego domu. Chcemy zapytać się o dalszą drogę ale w żółtym domu nikogo nie ma. Po drodze spotykamy sporo wałęsających się bez celu i pośpiechu reniferów z którymi robimy sobie zdjęcia. Za żółtym domem od razu rozciąga się porządne bagnisko z którego gdzieniegdzie wyrastają karłowate brzozy. Nasza trasa na początku wiedzie wzdłuż rzeki Lismajoki w górę jej strumienia. Robimy w podmokłym terenie około 1 km i dochodzimy do sporych mokradeł. Nie chcę tego dnia włazić do zimnej wody, i tak jest już na tyle późno, że trzeba szukać miejsca na biwak i nie ma sensu się moczyć. Rozbijamy namioty między karłowatymi brzózkami, na nierównym kamienistym ale za to suchym terenie. Wbijam do GPSa dodatkowy punkt który ma pomóc w nawigacji i nazywam go Lemme 0. Słonce zachodzi o 22.46 wschód o 4.04. W nocy jest zimno w namiocie zaledwie +4C. Najzimniej jest między północą a piątą rano czyli godzinę po zachodzie do godziny po wschodzie słońca. Dodatkowo moja karimata leży na wielkim wystającym z ziemi kamieniu który uwiera mnie całą noc. Najbardziej jednak martwi mnie wysoki stan wody i duża rozległość bagien jak na tę porę roku.
09.08.08
Wstajemy około 8.30 a wychodzimy o 10.00 Idziemy w chińskich trampkach za kostki, bo to buty które nie wchłaniają dużo wody. To sprawdzony przeze mnie patent na wielu bagnach. Jedynie ja mam inne buty które dostałem „na dobicie” od Paszczaka. Wszyscy mają stuptuty bo one chronią nogi przed poranieniem przez krzaki i konary oraz zapobiegają wlewaniu się mułu do butów. Na początku dnia przeprawiamy się przez bagnisko ( to samo które zatrzymał nas poprzedniego dnia). Jak się okazuje to tylko zabagniony dopływ rzeki wzdłuż której wędrujemy, ale chłopaki się boją. Nic dziwnego, kiedy wpada się po uda w czarną breję mając na plecach kilkudziesięciokilogramowy plecak, łatwo sobie skręcić nogę jak i trzeba bardzo uważać żeby nie stracić równowagi. Z początku idziemy zatartą, poprowadzoną na wariata ścieżką dla quadów, która w wielu miejscach kluczy, robi pętle i krzyżuje się ze ścieżkami zwierząt głownie reniferów. Nic dziwnego, quad w wielu miejscach się nie zmieści, za to my bez problemu przeciskamy się przez chaszcze i zagajniki. Pod koniec dnia mamy wszystkiego dosyć. Wędrowanie w miękkich butach bez usztywnionych kostek , z ciężkimi plecakami w których mamy zapasy żywności na wiele dni i sprzęt biwakowy. Wędrujemy przez powalone drzewa, miękkie dywany mchu, bażyny, mijamy wielokrotnie w ciągu dnia małe oczka wodne i niezliczone ilości strumieni. W końcu pod wieczór po przejściu przez rzekę w jej głównym biegu gdzie z drugiej strony rozlewa się ona w podmokłą torfową łąkę na małej wysoczyźnie okolonej bagnem robimy obóz. Jest godzin 17.30 We dwóch idziemy po wodę do rzeki po drodze napotykając pierwsze w pełni dojrzałe maliny moroszki. Pycha! Ponieważ brzegi rzeki są zabagnione musimy bagnem dojść do głównego nurtu i tam stojąc w zimnej wodzie po kolana przefiltrować potrzebną dla nas wody. Chłodny dzień kończy się bardzo chłodnym wieczorem. Jemy kolację przy ognisku ogrzewając przemoczone stopy i susząc na kijach ubranie. Jesteśmy bardzo zmęczeni . Sprawdzam GPS – w linii prostej jesteśmy zaledwie 15,1 km od Lismy.
10.08.08
Wstajemy około 8.00 jest bardzo zimno. W nocy były przymrozki, zostawiłem przemoczone buty na zewnątrz namiotu a rano znalazłem je zupełnie zamrożone. Tego dnia od początku przedzieramy się przez gęste krzaki. Karłowate brzózki, bażyny zabagnione łąki. Cały dzień się dłuży, wszystkim nam idzie się bardzo źle, od ciężkich plecaków omdlewają nam ramiona. Omijamy wiele koryt rzeczek szukając dogodnego przejścia. Na domiar złego nagle zaczyna padać lodowaty deszcz. Idziemy wyczekując kiedy wreszcie dojdziemy do ogromnego kanionu który jest widoczny na mapie jako pęknięcie całej wyżyny. Marsz w deszczu bardzo nam się dłuży. Ku naszemu zaskoczeniu w pewnym momencie wpadamy w poważne bagno. Jesteśmy tym bardzo zaskoczeni. Zazwyczaj jest tak, że woda spływa sobie do najniższego punktu. Spodziewałem się więc, że cała woda z wyżyny będzie spływała do kanionu jak do rynny, a my będziemy szli po suchym terenie. Maszerujemy więc dalej w nadziei dojścia do kanionu, tymczasem zaskakują nas kolejne geograficzne niespodzianki. W normalnych warunkach kiedy podchodzi się pod górę teren robi się coraz bardziej suchy bo cała woda spływa do najniżej położonych rejonów. Tymczasem my bardzo się zdziwiliśmy kiedy po wejściu na spory pagórek na jego szczycie wpadliśmy w bagno. Zagadka wyjaśniła się dużo później kiedy w deszczu w końcu doszliśmy do wyczekiwanego kanionu. Jak się okazało kanion jest zbudowany ze skał magmowych które nie przepuszczają wody. Obserwując skały w kanionie rzuciło nam się w oczy ich niesamowite ułożenie. Miliony lat temu musiało dojść w tym miejscu do niewyobrażalnego kataklizmu, który ułożone na sobie płyty skalne postawił na sztorc i powywracał. W ten sposób „najeżone” płyty stanowią zapory dla spływającej wody, i zatrzymując ją tworzą bajora i bagna nawet na szczytach wzgórz. Osiągamy kanion w przepięknym miejscu, gdzie rzeka rozlewa się szeroko i tworzy jezioro. Przy brzegu jeziora znajduje się ostrów, wąski bardzo głęboko wcięty półwysep zbudowany właśnie z takich najeżonych płyt skalnych. Wszyscy jesteśmy podekscytowani i zachwyceni. Mimo deszczu, jesteśmy bardzo uradowani, to jedno z najpiękniejszych miejsc jakie w życiu udało nam się odwiedzić! Jak nam objaśnia Stachu (Krzysiek Staszelis ) to pozostałość fałdowań kaledońskich. Rzeka bajecznie opływa ostrów z czterema rzędami skał Po przeskoczeniu przez jej strumień znajdujemy się na półwyspie. Między skałami trudno nam znaleźć miejsce na namioty, po pewnych kombinacjach udaje nam się jednak wpasować. Wieczorem deszcz przeradza się w mżawkę, udaj nam się rozpalić ognisko i próbować wysuszyć buty. Przez telefon satelitarny dowiadujemy się o wojnie w Gruzji. Mimo zachmurzenia w nocy nie pada.
11.08.08
Rano jest chłodno, ale pogoda jest przepiękna. Rześkie, chłodne powietrze i bezchmurne niebo. Wstajemy około 8.00 i wychodzimy po 10.00 Na samym początku marszu przechodzimy w dogodnym miejscu wypatrzonym poprzedniego dnia podczas nabierania wody na drugą stronę rzeki. Idziemy przeciwległym grzbietem kanionu wzdłuż rzeki, przedzierając się przez brzozowe zagajniki i co chwila mijając ścieżki zwierząt prowadzące do wodopoju. Trudno się idzie na azymut kiedy trzeba trzymać w dłoni kompas i jednocześnie używać kijków trekkingowych. Mimo chaszczy i zagajników idzie się jednak nieco lepiej niż poprzedniego dnia. Dziś po raz pierwszy zapakowałem swój ogromny 120 litrowy plecak bez komina. Idziemy na azymut do punktu na mapie który nazwałem sobie Lemme OP2, w pewnym momencie mamy do pokonania rzekę na tyle szeroką i jednocześnie płytką że ściągamy buty i przechodzimy boso wspierając się na kijach trekkingowych. Do wybranego punktu mamy jeszcze klika godzin marszu. Robimy odpoczynki częściej, bo plecaki bardzo nam ciążą. O 12.45 jak nożem uciął kończy się bajeczny kanion. Idąc dalej po równinie pokrytej karłowatymi brzozami o 17.30 docieramy nad jezioro nad którym spodziewamy się znaleźć chatę traperską. Jak się szybko okazuje, w okolicy jest kilka jezior, a idąc cały dzień na azymut trafiamy akurat na niewłaściwe. Jeszcze raz zakładamy toboły i po niespełna godzinie odnajdujemy chatkę idąc wzdłuż dopływu jeziora. Chatka jest całoroczna, zaopatrzona w gazową kuchnię ( ale z pusta butlą) do tego drewutnia z siekierą i wychodek. Miejsce nazywa się Vaskolompolo. Rewelacja. Pijemy dużo herbaty i przy przygotowanym palenisku robimy ognisko. Suszymy rzeczy na dachu chatki i cieszymy się piękną pogodą. Miejsce jest tak ładne a my tak zmęczeni, że decydujemy się zostać tu jeszcze jeden dzień.
12.08.08
Chatka. Bardzo pochmurno i kropi, wstajemy dopiero o 10.30 Gotujemy śniadanie w domku. Potem porządki i nuda. Po południu przestaje padać i odwiedzają nas goście. Przychodzi dwóch fińskich wędkarzy. Jeden jest ogromnym grubym, łysym facetem który ma na sobie bieliznę siatkową oraz spodnie wodery sięgające mu niemal pod szyję. Jego kompan z kolei chudy ,z rzadką sterczącą brodą, spiczastym nosem i w kapeluszu z dużym rondem również w woderach wygląda niczym szwedzki żołnierz z okresu Potopu. Byli zaskoczeni że chata nie jest pusta. Jak się okazało na 3 dni wędkowania przyszli przez tajgę, aż z osady Pulju 25 km na azymut i to w tych woderach! Wkrótce poszli nad jezioro i łowiąc na muchy złapali w ciągu godziny całą miskę pstrągów. Pstrągi te są nieco inne od naszych i co najciekawsze pachną jak tatarak porastający brzegi jeziora. Wieczorem usiedliśmy przy ognisku, Finowie błyskawicznie oprawili ryby, nastawili czajnik z wrzątkiem i zasypując go kawą usmażyli ryby jedynie na maśle, bez żadnych przypraw. Wywiązała się dyskusja między nami a wędkarzami i okazało się, że kwestiach kulinarnych Finowie są absolutnymi minimalistami, i uważają że wszystko musi smakować naturalnie, a przyprawy i sosy jedynie zakłócają naturalny smak potraw. Jak się okazało dużo później w Inari gdzie jedliśmy steki z łosia, to chyba ogólna zasada całej kuchni skandynawskiej. Finowie poczęstowali nas pstrągiem który smakował wybornie i nawet po usmażeniu na maśle nosił aromat tataraku. Moja dyskusja z grubym wędkarzem przeciągnęła się do późnej nocy gdy już pozostali towarzysze dawno poszli spać.
13.08.08
Od rana siąpi deszcz. Wstajemy wcześnie bo o 7.00, po cichu jemy śniadanie, żegnamy się z wędkarzami i wychodzimy w trasę o 9.30 Na początku obchodzimy dookoła jezioro aby wyjść na właściwy azymut. Jak co dnia oczka błota , bażyny i gęste trudne do przejścia zagajniki brzozowe. Wszyscy idziemy cały dzień w przemoczonych butach. Pod koniec dnia teren wyraźnie się obniża i na bagiennym rozlewisku dochodzimy do ogromnego płotu. Między wbitymi w grzęzawisko palami rozciągnięta jest metalowa siatka o dużych kwadratowych oczkach. Siatka wisi około pół metra nad ziemią, bo płot nie ma zatrzymywać małych zwierząt, a jedynie uniemożliwiać migrację reniferom. Płot jest rezultatem toczącego się od lat konfliktu między finami a Norwegami o ogromne stada reniferów które sobie bezkarnie przekraczają granicę. Na terenie całego parku Lemmenjoki rozciągnięte są takie 3 czy 4 płoty o długościach przekraczających dziesiątki kilometrów. Czołgamy się pod płotem i niedaleko od niego ale już z drugiej strony rozbijamy namioty. Wszystko jest wilgotne i mokre. Jesteśmy bardzo zmęczeni, przemoczeni. Mimo, że śpimy tuż przy bagnie nie ma tu żadnej płynącej wody która posłużyłaby nam do gotowania. Piotr idzie po wodę 2 km do najbliższego jeziora. W wodzie jest tyle mułu, że zatyka filtr. Próbujemy rozpalić ognisko co się w końcu udaje choć drzewo jest mokre i zbutwiałe, ale wzmaga się wiatr i leje coraz bardziej tak że porzucamy koncepcję suszenia rzeczy przy ogniu, gasimy ognisko i w zaciszu namiotów dojadamy nasze posiłki. W oddali widać mikro pasmo górskie które ciągnie się wzdłuż granicy norwesko- fińskiej i wyraźnie góruje nad tajgą. Na najwyższym wzniesieniu widzimy niezwykły obiekt. Przypomina nam trochę koparkę z wysuniętym ramieniem , lub jakąś wieżę wiertniczą. Postanawiamy następnego dnia sprawdzić co to może być.
14.08.08
Przez cała noc lał rzęsisty deszcz który bardzo rozmoczył i tak już grząski grunt. Morale w ekipie coraz gorsze. Ludzie zaczynają się bać, że z tego lasu po prostu nie wyjdziemy. Coraz niechętnej wychodzą z namiotów, coraz wolniej idą, są coraz bardziej zmęczeni psychicznie i fizycznie. Nie mijamy przecież żadnych ścieżek, dróg czy słupów elektrycznych. Na co dzień jest tylko złowrogi poskręcany las i mokradła. Ludzie się ociągają i wszystko zajmuje nam coraz więcej czasu. Wstajemy o 8.00 a wychodzimy dopiero prawie o 11.00. Znajdujemy się na wysokości około 400 m.n.p.m. i zawiewają nas chmur niskiego pułapu. Idziemy we mgle z bardzo ograniczoną widocznością i to w dodatku w deszczu. Próbujemy znaleźć wierzchołek wzgórza na którym widzieliśmy dziwną konstrukcję ,ale zupełnie tracimy orientację i nie wiemy w którym kierunku znajduje się wierzchołek. Do tego coraz mocniej wieje i jesteśmy wychłodzeni. Właściwie cały dzień, to żmudne przedzieranie się stokiem wzgórz, na tyle nisko aby nie wychodzić na wiatr, i na tyle wysoko aby ominąć największe bagna jakie do tej pory spotkaliśmy. Droga jest bardzo uciążliwa bo cały czas musimy podchodzić do góry bądź schodzić na dół. Przemarznięci i przemoczeni po południu z pasma wzgórz schodzimy do przełęczy, która oprócz tego że jest grząskim mokradłem jest uzbrojona w kolejny anty reniferowy płot. Wyczerpani przeczołgujemy się w błocie pod płotem i idziemy dalej na azymut w kierunku Angeli. Po jakimś czasie zauważamy dawno nieużywany, zatarty w tajdze ślad po quadach. Prawdopodobnie to służba graniczna od czasu do czasu patroluje te wzgórza, w końcu do granicy z Norwegią jest z przełęczy mniej niż 1 km . Ścieżka umożliwia nam mniej wyczerpujący, równy marsz po utwardzonym terenie i bardzo poprawia fatalny nastrój w ekipie. Do wieczora robimy jeszcze kilka kilometrów i finalnie zarządzam obóz o 17.30 Zatrzymujemy się opodal pięknego jeziora. Wieczorem przestaje padać, a nawet tuż przed zachodem wychodzi słońce. W oddali widzimy przepięknie oświetlone wzgórza wzdłuż których przedzieraliśmy się cały dzień. Teraz widać je idealnie odsłonięte, bez żadnej chmurki. Robię kilka zdjęć w promieniach zachodzącego słońca. Wodę do picia filtruję z rzeczki którą minęliśmy kilkaset metrów przed obozem. To zdecydowanie najgorszy dzień.
15.08.08
Rano trochę pada, więc zwlekamy z wstawaniem. Wychodzimy z namiotów dopiero około 10.00 a o 11.30 wyruszamy w trasę. W ciągu dnia kilka razy łapie nas przelotny deszcz, ale tuż po nim wychodzi zza chmur słońce. Po południu trafiają nam się rzeki kilkunastometrowej szerokości, z kamienistymi łożyskami, przechodzimy więc w butach i uważamy aby wartki prąd nas nie porwał. Co ciekawe rzeki mijamy wzdłuż reniferowego płotu który od pewnego czasu nam towarzyszy. Kilka kilometrów dalej płot się kończy niby bramą z siatki, którą można otworzyć lub zamknąć. Przy bramie powiewają chorągwie z podartych płacht czarnej plastikowej folii która ma za zadanie odstraszać renifery. Przechodzimy przez bramę, mijamy jeszcze jedną dosyć głęboką rzekę i wychodzimy na bity trakt i tablicę drogową: Angeli. Angeli to ledwie kilka domów. Spotykamy w końcu żywego człowieka, jegomościa w średnim wieku o wodnistych oczach. On nie mówi po angielsku ale jakoś udaje nam się wytłumaczyć, że jesteśmy z Polski. Nagle jego twarz się rozpromienia, mówi głębokie” „ Yoo!” przykłada dłoń do szyi i coś od siebie odpycha. Patrzymy na niego jak na wariata, a on mówi do nas: „ Tomas Majewski, gold medal, Yooo!”. No tak, w końcu jest olimpiada. Jest godzina 17.00, wyciągam telefon satelitarny i dzwonię na komórkę do Leny która dostarczyła nas swoją pocztową taksówką do Lismy. „ Hallo, Lena it ‘s me Rafal, can you take us from Angeli to Inari today?” Zapadła cisza i kiedy już myślałem że coś jest nie tak z połączeniem usłyszałem „ Oh, God! You made a trip! I ‘ll pick you up at 8.PM”. Na wzgórzu nad rzeką stanowiącą granicę między Norwegią a Finlandią zjedliśmy kolację. Rzeka wyglądała pięknie i snuła się malowniczo. To podobno jedna z najbardziej „pstrągowych” rzek świata. Lisa zajechała po nas punktualnie o 20.00