Laponia 2006

Relacja

Wstęp

Kilka lat temu mój kolega ze Szpicbergenu namawiał mnie na arktyczną wyprawę po parku Narodowym Abisko i przejściu stamtąd pod Kebnekaise – najwyższy szczyt Szwecji. Pomysł bardzo mi się spodobał. Z czasem postanowiłem nad tym popracować. Przy studiowaniu map okazało się, że Abisko to tylko wycieczka w porównaniu do przygody która może czekać na mnie w gigantycznych parkach położonych poniżej, Padejlanta i Sarek. Gromadząc informacje na temat tych miejsc, rosła moja fascynacja tą wyjątkową krainą. Zapału dodawało mi wyjątkowo mało opracowań i fotografii tych terenów. Nawet w internecie nie mogłem znaleźć zdjęć Laponii ani relacji z większych zimowych wypraw. Postanowiłem więc zrobić trasę, której jeszcze nikt nie zrobił i to w najbliższej nam Arktyce oraz przybliżyć Polakom zimową Laponię i najdziksze miejsca Europy.

12 marca. Po nocy w Kvikkjokk udaje nam się zapakować i wyjść tuż po 8.00 rano. Świetna pogoda i mróz -5°C. Z drogi w Kvikkjokk dosłownie jest kilkanaście metrów do zamarzniętej rzeki, która jest początkiem naszej trasy, więc po prostu wciągamy sanki na rzekę. Ciągniemy sanie na wschód, po zamarzniętej rzecze jeździ wiele skuterów. Tutaj jeszcze nie ma strefy ochronnej parku narodowego. Prowadzi nas Rafał, który dzień wcześniej był na rekonesansie. Po pewnym czasie ślady skuterów się rozdzielają i Rafał sprowadza nas z jeziora do lasu. Nie sprawdza się jego założenie, że ślad skutera dokądś musi prowadzić. Nie musi. Skutery jeżdżą jak chcą, specjalnie kluczą między pagórkami i przeszkodami. Dla nas z saniami to jednak niewykonalne. I tej lekcji nie będziemy już powtarzać. Po stracie kilku godzin na błądzeniu wśród drzew, w końcu docieramy do stalowego mostu przerzuconego nad jarem zamarzniętej rzeki i odnajdujemy szlak do Njunjes. Samą chatę Njunjes mijamy po południu, ale do zachodu słońca jest jeszcze kilka godzin, więc idziemy dalej. Tego dnia mija nas Szwed na nartach, który przez dwa tygodnie wędrował sobie z namiotem. Jak się okaże później, to jedna spośród trzech osób, które spotkamy w ciągu wyprawy. Szwed ostrzega nas przed dużymi mrozami, natomiast uspokaja mnie, że śnieg jest przewiany i dobrze się ciągnie sanki. Śpimy przy przesmyku jeziora Tarraure łączącego jego dwa zbiorniki. Rozbijamy się koło 18.00 – potem gotowanie, drobne naprawy i spanie. W nocy było na pewno poniżej -15°C, pod tkaniną śpiwora zebrał się lód.

13 marca. Rano około -10°C, pogoda dopisuje. Wstajemy o 6.00, o 8.00 staramy się wychodzić w trasę. Tego będziemy starali się trzymać przez cały okres wyprawy. Po około 2 godzinach marszu docieramy do Tarrekaisestugan. Tu też jest chata, do której nie wchodzimy. Chata jest ukryta w lesie po prawej stronie jeziora którym idziemy. Przed nami pierwszy dylemat. Możemy dalej iść łagodną doliną Tarradalen i stopniowo zdobywać wysokość, a potem wbić się w płaskowyż parku Padjelanta lub też zacząć mozolną wspinaczkę przez góry i obejść całą Padjelantę dookoła, nadkładając trasy. Oczywiście wybieramy wariant drugi, który oznacza wichury i mróz. Piękniejsze widoki przeważają nad niewygodami. Zaczyna się katorżnicze ciągnięcie sanek do góry. Wystarczy mała nierówność, żeby sanie które ważą 50 kg ciążyły nam tak, jak gdyby ważyły 80 lub 100 kg. Podczas podchodzenia często musimy odpinać narty. Obciążenie jest tak duże, że nasze narty mimo przyklejonych fok ześlizgują się do tyłu. Kiedy już zrobiliśmy podejście z poziomu jeziora 508 m.n.p.m na prawie 900 m.n.p.m. i wydaje się że teraz już będzie lekko, otwiera się przed nami pole morenowe tak upstrzone głazami morenowymi i najeżone ostańcami, że nie wiemy jak je przemierzyć. Mozolny slalom, zakręty, przeciąganie sanek, omijanie ostrych głazów. I tak do wieczora. Zaczyna się robić późno. Poważnie zmęczeni docieramy do wiatrochronu Kurajaure położonego nad górskim jeziorem (bez nazwy) o tafli na wysokości 959 m.n.p.m. Zaczyna się potężny huragan. Dzisiejszy dzień pokazuje nam dobitnie – to nie będzie łatwa wycieczka. Wiatrochron to mała czworokątna chatka z trzema ławami, na których można spać. Pośrodku „koza” firmy Jotul. Dach ma kształt piramidy, a w ścianach znajdują się 3 małe, ale za to podwójne okienka. W nocy jest taki huragan , że nie dziwi nas dlaczego ten domek jest przytwierdzony do ziemi stalowymi linami. Kurajaure stoi u podnóża góry Staika 1794 m.n.p.m. chyba najbardziej ostentacyjnej góry w tym rejonie Padjelanty. Śpimy w chatce. Palimy w kozie naszymi śmieciami i olejem który Stefan chciał używać do jedzenia, a który tak zamarzł że wygląda jak biała emulsja. W każdym razie do celów spożywczych jest nieprzydatny.

14 marca. Rano około -15°C i słońce mimo wczorajszej wieczornej wichury. Trasa wiedzie przez kilka godzin równo, wzdłuż trzech jezior pomiędzy Kurajaure, a dużym, bo ponad siedmiokilometrowej długości, jeziorem Vajmok (847 m.n.p.m.). Przed samym jeziorem czeka nas kilkudziesięciometrowy zjazd na jego zamarzniętą taflę. Idąc jeziorem, po prawej mijamy chatę Vaimokstugan. Dalej wspinając się coraz wyżej przechodzimy przez kolejne, tym razem małe jezioro Vistekjavree (928 m.n.p.m.). Przez rosnący mróz sanie ciągnie się coraz trudniej. Śnieg robi się coraz bardziej szorstki i tępy. Dalej nasza trasa wiedzie do chaty Pieskehaurestugan, po czym robi gwałtowny skręt, pętlę i wraca. Postanawiamy iść „na skróty”. Nie chce nam się iść do chaty, której i tak nie potrzebujemy, i tracić czas na wiele kilometrów niepotrzebnej trasy. Po uciążliwym zejściu, gdzie sanie rwą z góry do przodu lub wjeżdżają nam na nogi, brniemy w głębokim śniegu korytem zamarzniętej rzeki Varvekkjahka. Rzeka ta tworzy latem bagniste delty i jeziorka. Teraz jednak wszystko jest zamarznięte. Mróz rośnie na naszych oczach. Oddechy zamarzają momentalnie na ubraniach, tworząc szron. Zapada różowy zmierzch, tak różowy jak to tylko w Arktyce możliwe. Rozbijamy obóz w takiej właśnie delcie. Wszystko zamarza i krzepnie. Namioty sztywnieją, zwalnia się nasza percepcja. Starannie uważamy na wszystkie czynności, żeby czegoś nie zrobić źle i się nie odmrozić. Gotowanie i spanie. Oddychanie przez nos boli.

15 marca. Rano poniżej -30°C i w miarę ładnie. Wychodzimy energicznie po 8.00, bo ciężko nam rozgrzać palce stóp. Idziemy do miejsca Staddajakka nad jeziorem Gahpesluoppal. Najpierw 4 godziny szukania drogi, sprawdzania map i pozycji. Potem 2 godziny wspinania na górę, która wydawała się nie mieć końca. U szczytu czekała nas wędrówka długą, wąską i ciemną doliną. Zachmurzyło się i zaczął się white out. Podczas white out światło jest rozproszone, miękkie. Oko ludzkie nie widzi przestrzeni, odległości. Nie ma żadnych konturów, niczego na czym można by zawiesić wzrok. Oko męczy się wtedy bardzo szybko. Patrzymy na śnieg pod nogami i widzimy białe nic. Każdy krok to krok w nieznane. Jeżeli trafia się obniżenie terenu, jakaś dziura, upadamy. To bardzo wyczerpujące. Gwałtownie, bardzo gwałtownie się ociepla. Na termometrze -3°C. Śnieg zaczyna się lepić do nart. Nie możemy normalnie korzystać z nart i fok, a sanki zaczynają nam bardzo ciążyć. Jesteśmy wykończeni, Stefanowi leci krew z nosa. Pod koniec dna zaczynamy tracić wysokość. Mozolne schodzenie, opuszczanie sanek – robimy niecały 1 km/godzinę. Na koniec stok robi się bardzo oblodzony. Nasze sanki niczym 50 kilogramowe wahadła na 2 metrowych linach tratowały nas i wywracały. Na ostatnie kilometry odpinamy narty. Sanki na lodowym stoku ciągną nas bezlitośnie w stronę urwiska i lodospadu położonego kilkaset metrów niżej. Musimy bardzo uważać żeby nie dać się ściągnąć w przepaść. Stadajakka to opuszczona kolonia 5 domków letniskowych ze zbiorczą gazownią, śmietnikiem i wc. Jest ciepło, wieje nieprzyjemnie wilgotny wiatr. Robimy obóz. Mimo załamania pogody i ciężkich warunków śniegowych oraz karkołomnego zejścia na końcu – nic się nikomu nie stało. Pokonaliśmy spory kawał drogi. Bardzo męczący, ale owocny dzień.

16 marca. Kiepska pogoda, -1°C i ograniczona widoczność do około 2 km. Pada mokry śnieg i wieje. Cały dzień idziemy zamarzniętym korytem rzeki zamiast letnim szlakiem. Tak jest lepiej. Mimo, że rzeka meandruje, a kaskady zamarzniętego lodu są przeszkodami dla naszych sanek, lepsze to niż mozolne wspinanie się na pagórki. Ciągle trzeba odpinać narty, wyciągać sanki ze szczelin, przenosić je nad spiętrzeniami. W połowie dnia spotykamy ludzi. Dwóch Norwegów z ogromnymi plecakami i psem. Pies ciągnie sanki. Norwedzy pochodzą z miasta Bodo oddalonego o około 120 km. Na saniach widzimy złamany świder do lodu. Oni łowili ryby pod lodem i w ten sposób się dokarmiali. Mogli dzięki temu zmniejszyć wagę dźwiganego pożywienia dla siebie i psa. Rozmawiamy, żałując że tak mało ludzi zwiedza Laponię na nartach. To spotkanie bardzo nas podnosi na duchu. Robi się coraz cieplej, śnieg zamienia się w mokrą breję. Rzeka którą idziemy w końcu wpada do ogromnego jeziora Virihaure (12 km wysokości i ponad 20 km szerokości). Dochodzimy do niego przy osadzie Staloluokta. Wchodzimy na jezioro bez zahaczana o osadę. Od czasu wejścia na jezioro idziemy bez nart. Jest tak mokro, że pod nartami tworzą się poduchy ze śniegu grubości ponad 10 cm, które uniemożliwiają poruszanie się na nartach. Narty musimy założyć przed samym przylądkiem z powodu rozmarzniętego lodu. Tego dnia dochodzimy do przylądka Diddernjargga, gdzie znajdujemy miejsce osłonięte od wiatru i śpimy.

17 marca. Od rana +3°C i silny wiatr w twarz. Rękawiczki, którymi się dotknie śniegu od razu nasiąkają i chłodzą. Na wietrze wyjątkowo łatwo sobie odmrozić ręce. Jest cieplej niż wczoraj, pod nartami momentalnie robią się poduchy. Do godziny 10.00 przechodzimy od przylądka, na którym spaliśmy do krańca jeziora i przesmyku Dujbbe. Chcemy przejść do następnego, jeszcze większego jeziora Vastenjaure. Przy silnym wietrze, totalnie mokrzy, wpuszczamy się w system rzek, które tworzą cały kanał łączący oba jeziora. Rzeki te są rozmarznięte. Na przeprawę nie ma szans. Musimy się cofać, brnąć po uda w mokrym głębokim śniegu, wyciągać sanki. Po wycofaniu i analizie mapy wiemy, że czeka nas bardzo wyczerpująca wspinaczka w głębokim śniegu przy mocnym wietrze. Naszej walce przyglądają się 3 łosie. Surrealizm. Po kilku godzinach mozolnej harówki udaje nam się w końcu przeciągnąć ładunki przez najwyższe miejsce przesmyku. Dalej teren złagodniał i wiedzie przez zamarznięte stawy. Po ominięciu stawów, poprzez chmury ukazuje nam się kolejne jezioro, do którego brniemy od tylu godzin. Jezioro jest niżej. Okazuje się, że stoimy na płaskowyżu i czeka nas bardzo strome i niebezpieczne zejście. Znowu white out. Widzimy że kilkaset metrów niżej łażą malutkie, kilkumilimetrowe łosie (zapewne te same, które przyglądały nam się podczas wspinaczki). Wiemy, że jesteśmy wysoko, natomiast zupełnie nie widać ściany, drogi zejścia, nic. Oczy między naszymi butami a łosiami w dole widzą białe nic. ”W ciemno” schodzi Stefan. Jakoś mu się udaje, bo idzie w głębokim śniegu, który go „trzyma”. Zresztą karkołomne zejścia okażą się jego specjalnością na tym wyjeździe. My z Rafałem walczymy na ścianie, której rozmiaru ani konturów nie widać, z sankami, które ciągną nas w stronę malutkiego Stefana oczekującego w dole. Komicznie to musi wyglądać: dwóch facetów idzie w poprzek ściany, a ciężkie sanie ciągną ich w przepaść. Docieramy do fragmentu ściany gdzie nie ma śniegu – jest lód. Tu nie mamy oparcia dla naszych stóp i polecimy w przepaść. Przytuleni do ściany, przykurczeni, zakładamy raki i jakoś docieramy na dół. Prosimy Stefana, żeby już nas nigdy nie sprowadzał. Na jeziorze Vastenjaure robimy tego dnia jeszcze kilka kilometrów i szukamy miejsca na biwak przy niewielkim płaskim cyplu wrzynającym się w jezioro. Ze względu na silny wiatr musimy się za czymś schować, inaczej nie damy rady postawić namiotów. Stefan pomaga mi rozstawić namiot żebym nie odleciał. Kiedy pakuję rzeczy z sanek do namiotu nagle chłopaki zaczynają krzyczeć. Przestraszony, że coś mi porwał wiatr, wyskakuję z namiotu. Bliźniaki pokazują mi ogromnego ptaka, który wisi nad moim namiotem i mówią, że kiedy byłem w środku, ptak chciał na nim usiąść. Dla mnie to dobry znak. Na tym namiocie siedział już ptak w Puszczy Knyszyńskiej, a inny ptak dobrze nam wróżył na Kamczatce. Dopiero kiedy wieczorem gotuję, dociera do mnie, że tego dnia nie było odpoczynku.

18 marca. Znowu ciepło. Wieje silnie , ale mniej niż wczoraj. Wszystko zalodzone. Namiot wygląda jak polany lukrem. Trzeba zrzucić z niego tę lodową skorupę żeby go złożyć. Cały dzień prowadzi Stefan. Idziemy bez nart. Dopiero koło godziny 11.00 po postoju spostrzegamy, że się ochłodziło i śnieg już nie przywiera do nart. Zakładamy narty i teraz poruszamy się znacznie szybciej. Dochodzimy do kolonii domków letnich stojących na małych wysepkach w przesmyku jeziora. Musimy uważać i obchodzić je szeroki łukiem, ponieważ jezioro jest tu rozmarznięte. Stefan prowadzi lewym brzegiem. Dzień jest ponury i ciemny, monotonny i przygnębiający. Wyżej rzeka tworzy jary, przez które Szwedzi przerzucili 3 przepiękne drewniane mosty. Mijając trzeci przedostajemy się tuż przed zmrokiem na prawy brzeg rzeki. To dobrze, bo dalej będziemy się poruszali prawym brzegiem. Śpimy tuż za mostem. Jest ponuro, nastroje kiepskie. Pada mokry śnieg. Rozbijamy namioty, ale i to idzie nam kiepsko. Śniegu jest tylko kilkanaście centymetrów i nie ma jak dobrze wbić śledzi do namiotu, a niestety mocno wieje. W nocy wiatr zmienia kierunek o 90 stopni i zaczyna wiać na największą i najsłabszą ścianę mojego namiotu. Wyłażę i poprawiam odciągi na tej ścianie. Ponieważ nie ma śniegu, robię odciągi z sanek.

19 marca. W nocy nieźle mnie wytargało, ale namiot przetrwał. Rano -10°C, czyli lepiej niż poprzednie kilka dni. Pakujemy się i w kopnym, ale suchym śniegu brniemy do Kutjaure nad jeziorem o tej samej nazwie. Kutjaure to kolejna opuszczona kolonia letniskowa, do której latem łatwo dostać się przez system jezior za pomocą łodzi motorowych, a która zimą jest odcięta od świata. Jednak dla nas to miejsce wyjątkowe. To najbardziej na północ wysunięty punkt naszej trasy, teraz zaczynamy powrót. Słońce nie będzie nam świeciło w plecy tylko w twarz, a każdego dnia będzie malała nasz odległość od Kvikkjokk. Idziemy wyżej do Kisuristugan. Tam powinien być telefon i schron. Rozczarowanie. Samo schronisko jest jednym z kilku domków skrytym w brzozowym zagajniku. Żeby tam dojść, trzeba przejść kilkunastometrowej głębokości jar wydrążony przez strumyczek, którego teraz nie widać spod śniegu. Jar jest tak stromy, że odpuszczamy sobie wchodzenie tam z sankami. Rafał idzie na zwiad. Brodząc po pas w śniegu sprawdza, że tylko jedna chata jest otwarta, nie ma kominka tylko instalacja gazową bez butli – nie mamy więc jak wysuszyć naszych zalodzonych coraz bardziej śpiworów. W domku jest za to kartka „ jeżeli nocujesz, zostaw 200 SEK”. Idziemy więc dalej. Wspomnianą rzeczkę o nazwie Sjnjuvtjudisjahka, równie łatwo było obejść, co wymówić jej nazwę. Mimo wykonania kilkukilometrowego obejścia jaru przy schronisku, niewinna rzeczka nawet kilka kilometrów wyżej wydrążyła w ziemi jar, z którego jeżyły się na nas skały i ziały przepaście. Nie było tego widać, ani na naszej mapie, ani z niewielkiej odległości. Dopiero przy dojściu do wąwozu załamaliśmy się. Z drugiej strony rozpadliny błyszczała przepiękna góra Gisuris i dalsza część naszej trasy, ale musieliśmy stracić jeszcze wiele czasu i wysiłku zanim poruszając się w górę jaru, znaleźliśmy miejsce na tyle płytkie, by przeciągnąć tamtędy sanki. Kiedy już stanęliśmy pod Gisurisem, z drugiej strony naszego Rubikonu, słońce zachodziło, a my byliśmy tak zmordowani, że pociągnęliśmy jeszcze niecałą godzinę i pod jego ścianą w morenowym zboczu urządziliśmy biwak. Ogromny wysiłek i niewielki efekt. W ten oto sposób definitywnie weszliśmy do parku Sarek.

20 marca. W końcu słońce. Rano poniżej -10°C. Po dwóch godzinach marszu dotarliśmy do Kisuriskatan. Chaty oznaczonej na mapie jednak nie ma. Cieszymy się pogodą, choć spośród wyrastających przed nami gór wieje chłód ponad setki lodowców. Za nami rozpościera się widok na białe czapy szczytów Parku Narodowego Ahkka z najwyższym Stortoppen 2015 m.n.p.m. Poruszając się doliną mijamy po naszej lewej stronie kolejny bardzo charakterystyczny szczyt Nijak 1922 m.n.p.m. 6 km dalej znajduje się chatka traperska Renvaktarstuga. Za nią zaczyna się dolina Ruohtesvagge, która prowadzi do serca parku Sarek. W połowie jej długości spędzamy kolejny nocleg. Wieczorem robi się bardzo zimno, temperatura spada grubo poniżej – 20°C. Stawiając namiot, kopię sobie platformę w kopnym śniegu, którego przecież tyle napadało prze ostatnie dni. Namioty stoją pomiędzy majestatycznymi górami. Dobra, spokojna noc, choć bardzo zimna.

21 marca. Dziś wstajemy późno, po 7.00. Namioty zalewa nam słońce. Jest poniżej -20°C i znowu, zwijając obóz, boimy się odmrozić palce u stóp. Każdego dnia nasze buty są coraz bardziej zalodzone, zimne i sztywne, i coraz trudniej je rozgrzać. Przed południem dochodzimy do miejsca Mikkastugan, gdzie znajduje się kolejna zamknięta turystyczna chata. W tym miejscu dolina, którą idziemy, łączy się z inna doliną, a rzeki płynące na ich dnie łączą się tworząc system jezior w miejscu zwanym Skarja. Tu czeka nas kolejne obniżenie terenu, bo rzeki tworzą rozpadliny, które musimy omijać i szukać zejścia dla nas i naszych sanek. Stefan znajduje nam zejście na taflę jeziora, po którym mamy już definitywnie dosyć jego zejść i adrenaliny do końca wyjazdu. Znowu na bezpieczne zejście tracimy wiele czasu. Poza tym Rafał ma poważną awarię narty i chłopaki próbują ją naprawić. Kiedy ruszamy, idzie się bardzo źle. Jest spory mróz, a śnieg jest twardy jak beton i tak szorstki, że źle się po nim ciągnie sanki. Resztę dna idziemy wzdłuż rzeki Rahpajahka, mijając górę Laddebakte, którą obchodzimy z prawej strony szerokim łukiem. Za zakrętem i górą czeka nas zjazd do ogromnego rozlewiska Rapaselet o szerokości kilku kilometrów i początku największej doliny w parku Sarek – gigantycznej Rapadalen. Będziemy nią szli przez najbliższe dni i wyprowadzi nas ona z tego labiryntu. Śpimy w samym sercu delty rzeki, tuż za kilkunastometrowym wałem utworzonym przez piasek i muł niesiony wodami tego rozlewiska. Śpimy w środku delty, na ogromnej arenie, a dookoła w świetle zachodzącego słońca widzimy najpiękniejsze góry, jakie udało nam się w życiu zobaczyć. Wszyscy trzej jesteśmy tak głęboko poruszeni majestatem otaczających nas szczytów, że nie rozmawiamy o niczym innym.

22 marca. Słońce i mróz poniżej – 10°C. Rafałowi znowu rozwala się narta, puszczają mocowania i druty. Stefan ma odmrożenia na lewym policzku, a ja mam od wielu dni kłopoty z poobcieranymi do ścięgien achillesami. Dolina Rapadalen wita nas prawie bez śniegu. Jest go tak mało, że szukamy łat śniegu i lodu, po których dałoby się przeciągnąć sanki. Wszędzie wystają korzenie, a na lodzie rzeki widać niepokojące pęknięcia i szczeliny. Trochę się boimy, że niżej będzie jeszcze mniej śniegu i nie da się dociągnąć sanek do Kvikkjokk. Pierwsze pół dnia będziemy mijali z prawej strony szczyty, które tak nas zachwyciły poprzedniego dnia. Drugie pół dnia to przedzieranie się przez zagajniki skarłowaciałej brzozy i szukanie miejsca na przeciągnięcie sanek. Na piasku i lodzie z kamieniami odmawia mi posłuszeństwa foka na lewej narcie, decyduję się więc ją oderwać do końca. W ogóle nasze foki po dotychczasowych przejściach są niemal łyse. Stajemy przed wieczorem niedaleko Litnokstugan, pod bardzo ładną skałą. Tu na szczęście więcej śniegu i jest w co wbić śledzie od namiotu. Z miejsca gdzie śpimy roztacza się piękny widok na Skiefe – urwistą skałę, która jest wizytówką i znakiem rozpoznawczym doliny Rapadalen i wejścia do Sarek. To zabawne, że my oglądamy to osobiście , niejako intymnie, od wewnątrz parku. Kiedy przysypiam po kolacji, chłopaki wołają, żebym wyjrzał przed namiot i zobaczył coś na niebie. Piękna, zielona zorza, niestety chmury trochę przeszkadzały w jej podziwianiu. Jest zimno, poniżej -18°C.

23 marca. Ładna pogoda -15°C. Pierwsza część dnia to mozolne szukanie drogi wśród coraz bardziej meandrujących, zamarzniętych strumieni rzek, zlewających się i tworzących deltę rzeki Rahpaadno i wpadających do jeziora Laitaure, tuż za skała Skiefe, która nad tym wszystkim góruje. Delta to już koniec strefy parku narodowego i strefa otwarta dla skuterów. Na północnym brzegu jeziora znajduje się Aktse – spora osada turystyczna z kilkunastoma domkami. My jednak nie idziemy do Aktse, a zupełnie w druga stronę. Chcemy dojść do Laitaure – miejsca, gdzie znajduje się szlak, dzięki któremu przedostaniemy się do ogromnego jeziora Tjaktjajaure. Mamy tam sporo podchodzenia pod górę i mija nas kilku skuterowców, którzy uczą się jeździć skuterami, bądź też przyjechali łowić ryby pod lodem. Kiedy dochodzimy do jeziora Tjaktjajaure, oczom naszym ukazuje się widok, którego nie mogliśmy zrozumieć. Całe jezioro, do drugiego brzegu oddalonego o 3 km jest pofałdowane. Nasza droga wiedzie pomiędzy ogromnymi, kilkunastometrowymi pagórki lodu. Dokładnie tak jakby ktoś ocean podczas silnego sztormu zamroził w ułamku sekundy. Mało tego, na tych pagórkach wypiętrzyły się zamarznięte fontanny i rozety z lodu. Wszystko tak niespotykane i inne, że straciliśmy wiele czasu, żeby to wszystko obejrzeć i sfotografować. Przed zmrokiem osiągnęliśmy przeciwległy brzeg i rozbiliśmy namioty tuż przy tym lodowatym wzburzeniu.

24 marca. -3°C, silny wiatr i pogoda, która się jeszcze bardziej psuje. Cały dzień na jednej narcie bez foki jest bardzo męczący. Każdy z nas schowany w swój kaptur anoraka. Monotonna wędrówka wzdłuż południowego brzegu jeziora Tjaktjajaure. Coraz bardziej zacina mokry, nieprzyjemny śnieg. Kiedy osiągamy koniec jeziora, idziemy dalej do miejsca Partestugan, a następnie przez kolejne, ale znacznie mniejsze jeziora Sjabttjakjavre i Stuor Danta, wszystkie połączone kanałem wodnym, który wyznacza naszą trasę. Za ostatnim jeziorem, kiedy jest już późno (bardzo wieje i pada) znajdujemy kawałek miejsca osłoniętego od wiatru i stawiamy tam namioty. Jesteśmy niecałe 10 km od Kvikkjokk.

25 marca. -5°C. Kiepska pogoda. W nocy mocno wiało i nieźle trzepało namiotem. Dodatkowo spadło trochę śniegu. Dziś to zaleta, bo na świeżym śniegu łatwiej się idzie z fokami (nawet jeżeli ma się tylko jedną). Przed samym Kvikkjokk kilka kilometrów z górki. Pędzimy z góry jak szaleni, ledwo wyrabiając na zakrętach. Kapitalna zabawa. W samym Kvikkjokk ElizaBeth która wynajmowała nam domek od razu nas poznała. Chyba po naszych ogorzałych twarzach wywnioskowała, że zrobiliśmy tę trasę. Mimo, że wszystkie domki były zajęte (weekend), przetasowała Szwedów, zwolniła dla nas jeden domek tak, że mogliśmy się wykąpać, przebrać i wysuszyć przed podróżą powrotną.

EPILOG

Mimo, że z nikim poza ElizaBeth nie rozmawialiśmy, następnego dnia wszyscy w Kvikkjokk wiedzieli, że trzech Polaków pokonało 300 km przez niedostępne doliny Padjelanty i Sarek. Zanim zapakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę powrotną do domu, Szwedzi podchodzili i gratulowali nam lub pokazywali nas swoim dzieciom. Byłem z siebie zadowolony.

W końcu wiem jak wygląda Laponia zimą i mogę to pokazać innym, Rafał i Stefan dużo się nauczyli o wyprawach polarnych, wróciliśmy cali i zdrowi do rodzin i przyjaciół. Wyprawa nie była bardzo niebezpieczna. Nie zagrażały nam przecież, ani niedźwiedzie polarne, ani szczeliny lodowców. Natomiast nie była łatwa.

Laponię należy polecić wszystkim tym, którym marzy się Szpicbergen. Laponia pozwoli zdobyć szereg umiejętności i doświadczenie, które bardzo przyda się na dalszej północy. Pozwala również zaoszczędzić pieniądze i rozczarowania.

Rafał Król

Rafał Król
Rafał Królhttp://rafalkrol.pl
Eksplorator światów i ikonoklasta.