Kamczatka 2002

Relacja z wyprawy

Ta przydługa relacja jest pisana raczej jako próba chronologicznego utrwalenia w pamięci pobytu służąca jego uczestnikom, niż jako wierne odtworzenie całości przebiegu internautom. Setek sytuacji, zdarzeń i przygód nie sposób przelać na papier. Nie sądzę też żeby było to sprawozdanie specjalnie ciekawe. Ma natomiast niewątpliwą wartość dokumentalną i każdy kto wybiera się do Rosji powinien sobie je przeczytać.

Rafał Król

PODRÓŻ ( DRESZCZOWIEC HITCHCOCKA POMIESZANY Z PROZĄ KAFKI)

28 lipca 2002 r. Pakujemy się do Ekspresu PKP „Stoczniowiec” w Gdyni. Grzegorz, Zioło, Ja. Misza wsiada w Oliwie. Szybko sobie przypomina że nie wziął stop tutów. Po przyjeździe do Warszawy próbujemy znaleźć jakiś sklep turystyczny w centrum lub na Dw. Centralnym. Bez skutku, jest przecież niedziela. Po 20 minutach w dusznym autobusie 175 dojeżdżamy na Okęcie. Szybko znajdujemy Tadeusza i Łukasza. Okazuje się że Tadeusz nie zabrał z autokaru którym przyjechali swojego śpiwora. Czyli jesteśmy skazani na zakupy w Moskwie lub w Pietropawłowsku. Mamy jeszcze kilka godzin do odlotu. Bilety odebrał z Aeroflotu Tadeusz, proszę żeby mi je pokazał. Przerażony stwierdzam że wypisany limit bagażu na bilecie to 20 kg. Zgodnie z moimi uprzednimi ustaleniami z Aeroflotem został nam przyznany limit 40 kg. Mamy po dwa plecaki na głowę, jedzenie na 20 dni, sprzęt alpinistyczny itp. Jeżeli przyjdzie nam zapłacić za 20 kg nadbagażu od osoby, już na początku zarżnie nam to budżet wyprawy. Jestem wściekły. Próbujemy znaleźć agenta Aeroflotu na lotnisku. Bezskutecznie. Jak nas informuje obsługa lotniska nie będzie już dzisiaj nikogo z kim można by porozmawiać-nie ma agentów Aeroflotu na lotnisku kiedy odlatują ich samoloty. Ponieważ linia Warszawa – Moskwa jest eksploatowana wspólnie przez LOT i Aeroflot próbuję negocjować coś z LOTem. Wszyscy kierują nas do Kierownika Odpraw Lotniska. Z Panią Kierownik udaje nam się wynegocjować 33 kg za darmo, resztę musimy zapłacić. W desperacji proszę obsługę lotniska żeby zadzwoniła do dyrektora Aeroflotu, z którym osobiście rozmawiałem przez telefon, do którego kierowałem pisma i który doskonale o naszej wyprawie wiedział. Pan dyrektor Aeroflotu w Polsce powiedział że on o niczym nie wie. Jak jest na biletach 20 kg, to mamy dostać 20 kg. I w żadnym razie nie należy traktować nas ulgowo. Jestem bezradny i zły. Po przejściu przez kontrolę paszportową i odprawienie bagaży okazuje się że musimy zapłacić 270 $ za nadbagaż. Udaję się do kasy i wyciągam z portfel 270 $. Pani w kasie informuje mnie że chce złotówki. Ja jej tłumaczę że jestem już za bramką, wylatuję do Moskwy gdzie nie potrzebuje złotówek. Zostaję zmuszony do wymiany dolarów na złotówki. Razem z Grzegorzem przedzieramy się pod prąd przez odprawę celną, wymieniamy dewizy w kantorze PBK gdzie Pani kasjerka pobiera sobie jeszcze solidną prowizję. Po odebraniu pieniędzy okazuje się że muszę zmienić jeszcze więcej dolarów bo nie uwzględniłem prowizji za wymianę. Biegiem do kasy, płacimy za nadbagaż, z kwitem do odprawy, ledwo zdążamy na samolot. Aeroflot nas oszukał.

Na Lotnisku w Moskwie niesamowity ścisk i duchota. Kilkaset osób czeka w niskim niewentylowanym hallu na kontrolę paszportów i przekroczenie granicy. Każdy paszport jest skanowany i porównywany z bazą danych w komputerze. System kontroli budzi w nas podziw.

Po godzinie przepychania się i minięciu bramki kontroli wychodzimy po nasze bagaże. To co widzimy przechodzi wszelkie pojęcie. Plecaki są poszarpane, torba Tadeusza dosłownie rozerwana, śpiwory walają się pod nogami, karimaty które były przypięte do plecaków leżą porozwalane po całym pomieszczeniu. Każdy zbiera swoje rzeczy, i mówi innym gdzie widział ich sprzęt. Moje kije trekingowe które nie zawiodły mnie na wielu wyprawach teraz znajduję połamane na lotnisku w Moskwie. Nie wyobrażałem sobie jak można je było złamać. Spoceni i przerażeni zbieramy wszystko do kupy.

Nie ma wózków transportowych. Objuczeni do granic możliwości wleczemy wszystko do bramki celnej. Nikt nas nie sprawdza, coś jest nie tak. Za taśmą gromadzą się ludzie powstrzymywani przez celników i ochronę. Kobiety płaczą. Łukasz ma koncepcję żeby podjechać autobusem do metra, a dalej metrem do hotelu. Jesteśmy jednak tak zmęczeni że łapiemy minibusa i uzgadniam że zawiezie nas on do hotelu.

Płacimy 25$. Od kierowcy dowiadujemy się że 15 minut przed naszym lądowaniem rozbił się samolot przy jednym z pasów startowych.

Jedziemy do zarezerwowanego hotelu. Pięciopasmowa droga wiedzie przez potworne blokowiska na których mieszkają dziesiątki tysięcy ludzi. Bloki ogromne i przerażające. Między nimi nie widać zieleni, parków, placów zabaw, nic.

Niektóre budynki wyglądają jak z obrazów Beksińskiego. Oszalałą drogą wszyscy pędzą jak wariaci. Żadnych ograniczeń prędkości, żadnych hamulców. Kierowca tłumaczy nam że jedyne co nas może zatrzymać to probka – czyli korek. Korki są tu tak gigantyczne jak wszystko inne. Wbrew informacjom Łukasza że to blisko, jedziemy ponad godzinę. Wiedząc, że jutro rano możemy mieć problemy z trasportem na lotnisko, umawiamy się z kierowcą, że to on lub ktoś z tej samej firmy po nas przyjedzie. Dojeżdżamy na miejsce. Gostinica Studienckaja. Przynajmniej tutaj wszystko gra. Jest rezerwacja, a pokoje czekają. Płacimy 940 R *) za pokój 2 osobowy. Hotel jest stary i nie remontowany od otwarcia. Pamięta chyba jeszcze Breżniewa. Ale nam się podoba. Mimo tego że jest noc panuje ponad 30 C upał. Idziemy do nocnego sklepu po coś do picia i jakieś owoce. Potem kąpiel, wspólna kolacja i plany na jutro. Mimo otwartego okna nie mogę zasnąć. Jest za gorąco. W końcu kładę się na kocu pod otwartym oknem i zasypiam.

29 lipca 2002 r. Z trudem wstajemy rano. W Moskwie potworny upał. Jemy śniadanie.

Zioło, Łukasz, Tadeusz i Misza jadą szukać śpiwora i stoptutów. Ja z Grzesiem kupujemy kartę telefoniczną i chcemy dodzwonić się do Aeroflotu w Polsce żeby wyjaśnić sprawę naszego ” nadbagażu” na dalszą część podróży. Niestety, poza tym że trudno znaleźć nam aparat telefoniczny do którego będzie pasowała kupiona przez nas karta telefoniczna, to jeszcze nie sposób dodzwonić się do Polski. To nie jest tak że wykręcam 0 48 i dalej numer. Trzeba 8, potem 10 potem już można – tak tłumaczyli miejscowi. Bez skutku. Z komórki też nie możemy się dodzwonić (poprzez żadną z dostępnych sieci), chociaż smsy działają. Nadeszła pora by zadzwonić do firmy której kierowca wczoraj nas przywiózł do Hotelu i potwierdzić nasz transport na lotnisko. Ku mojemu osłupieniu dyspozytor informuje nas że to dzisiaj niemożliwe ponieważ w Moskwie są korki i oni nie są w stanie dotrzeć do naszego hotelu. Zostajemy w beznadziejnej sytuacji gdzie musimy w 12 milionowym mieście pokonać korki i zdążyć na samolot. Próbujemy coś załatwić przez recepcję naszego hotelu. Jest jakaś wizytówka firmy taksówkowej. Pani w recepcji pomaga nam, i w naszym imieniu zamawia trasport jednak okazuje się to nie możliwe – nie mają samochodu, który by nas pomieścił, a i osobowych nie mają tyle (trzech) żeby nas zabrać. I co teraz?! – pytamy pani w recepcji. W odpowiedzi pani rozkłada bezradnie ręce. Z niedowierzaniem patrzymy na siebie. Jak to, nie macie innej firmy taksówkowej?! Pani pokazuje na wcześniejszą wizytówkę i mówi że to wszystko. Nie możemy uwierzyć! Czas ucieka, chłopaki jeszcze nie wróciły z polowania na sprzęt. Miotam się bezsilnie. Puszczam Miszy smsa żeby wracali bo zostaliśmy wystawieni do wiatru z transportem i musimy się zbierać z hotelu żeby mieć jakiekolwiek szanse coś złapać. Wybiegamy z Grzechem na ulicę i próbujemy łapać przejeżdżające minibusy i furgonetki. Bezskutecznie. Musimy komicznie wyglądać, biegając pomiędzy dwoma trójpasmowymi pasami jezdni, zatłoczonymi przez pędzące samochody i zaglądając na siłę do każdego kierowcy większego samochodu. W Moskwie samochody nie zatrzymują się przed przejściami dla pieszych, tymi z zebrami też. Nawet nie zwalniają. Misza z Tadeuszem też nic nie kupili. Nie miałem czasu wysłuchać ich relacji z metra. Do odlotu mamy już tylko 3 godziny. Zarządzam błyskawiczne pakowanie. W końcu udaje mi się zagadać z kierowcą 40 letniego autobusu który za 400 R zgadza się nas podwieźć w stronę lotniska, ale mimo usilnych starań, do lotniska niestety nie. Wymeldowujemy się z hotelu, wrzucamy nasze bagaże i wiezieni przez Jurija w stronę lotniska zastanawiamy się co będzie dalej. W ferworze pakowania Łukasz niechcący spakował hotelowy ręcznik, co oczywiście kontrola przed wydaniem paszportów odebrała jako kradzież. Znowu tracimy cenne minuty. Po ponad godzinie jazdy, omijania korków i kluczenia Jurij nas wysadza. Przekazuje nas moskiewskiemu cwaniakowi, kierowcy minibusa który twierdzi że spokojnie zdąży nas dowieźć na lotnisko. Targujemy 1300 R z 1500 R które sobie zażyczył. W wariackim pędzie dojeżdżamy na lotnisko. Kierowca nas wysadza i zanim zdążymy wytaszczyć nasze bagaże milicjant wlepia mu potężny mandat. O zgrozo, przekonujemy się że j esteśmy na lotnisku międzynarodowym, tym samym na które wczoraj przylecieliśmy a nie na Szeremietiewo 1 które jest lotniskiem krajowym skąd odleci nasz samolot.

Obskakują nas taksówkarze którzy podejmują się nas zawieźć za 60$ od taksówki. A taksówek na nas i bagaże potrzeba trzech. W tym samym czasie Misza z Grzechem łapią transport w postaci furgonetki za 10$ i jedziemy. Lotniska są od siebie oddalone o 6 km. Dworzec krajowy jest znacznie starszy i mniejszy. Widać dużo Rosjan z byłych republik, ludzi różnych kolorów skóry z przedziwnymi pakunkami. Z uwagi na to że zanim nasz bagaż doleci na miejsce może zostać zniszczony lub okradziony wzorem miejscowych poddajemy go przemyślnemu pakowaniu, czyli owinięciu w foliowy kokon co kosztuje nas po 100 R od sztuki bagażu. Kolejna kontrola bagażu. Przy prześwietleniu kontrolerzy zauważają na swoich monitorach nóż w moim plecaku. Wołają milicjanta i kogoś z ochrony lotniska. Podejrzewają nas o terroryzm. Nie dośc ze przewozimy noże to jeszcze są one w mniemaniu ochrony ogromne. Po wytłumaczeniach że jesteśmy ratownikami którzy jadą na Kamczatkę i pokazaniu zaproszenia wydanego przez Administrację Kamczatskiej Obłasti zostajemy przepuszczeni dalej. Czeka nas jeszcze jedna bariera – licznik bagażu. Okazuje się że mamy w sumie grubo ponad 100 kg nadbagażu. Każą nam zapłacić astronomiczną kwotę. Mimo usilnych wyjaśnień że część bagażu to sprzęt do wspólnych ćwiczeń z rosyjskimi ratownikami, upominki itp, nikt nie chce nam pomóc. Wzywamy kierownika odpraw żeby z nim porozmawiać. Po chwili zjawia się kobieta która mówi że niestety nic się nie da zrobić i porozumiewawczo kiwa do faceta na stanowisku gdzie przyjmowany jest bagaż, po czym odwraca się na pięcie i znika. Tymczasem Pan od bagażu mówi że za 200$ przymknie oko na nasz nadbagaż. Nie mając wyjścia dajemy łapówkę i torbę cukierków których nie dostaną dzieci na Kamczatce. Wsiadamy do pięknego Airbusa 310 i odlatujemy o godz.16.05 mając nadzieję że koszmar jest za nami.

PIERWSZE DNI NA MIEJSCU – (FORMALNOŚCI, UKŁADY, ZNAJOMOŚCI)

30 lipca 2002 r. Po 9 godzinnym locie z dwoma posiłkami i stewardessami które skutecznie mogłyby straszyć w niejednej bajce, oraz po tym jak słońce zaszło aby po kilkunastu minutach znowu wzejść – wreszcie – lądujemy. Kontroli paszportowej którą straszą nas w samolocie – nie ma.

Jest godzina 8 rano i +12°C. Mroźne rześkie powietrze i lekka mgiełka witają nas na lotnisku.

W napięciu czekamy na bagaże w baraku postawionym przy budynku lotniska. Bagaże niczym kartofle zostają wyrzucone przez obsługę lotniska na taśmociąg. Trochę się boimy czy wszystko dojechało. Na szczęście wszystko jest, musimy tylko odwinąć nasze bagaże z foliowych kokonów.

Próbujemy się targować z kierowcami mikrobusów którzy żądają 300 R za zawiezienie nas do naszego noclegu w Pietropawłowsku Kamczatskim. Wydaje nam się ze to drogo skoro cena biletu na autobus do P.K. wynosi 20R. Potem okazuje się że to grubo ponad 30 km i nie ma co marzyć o innej cenie. 20 R to tylko za dojazd do przedmieścia gdzie znajduje się dworzec autobusowy. Koło 13.00 lądujemy w Turbazie przy ulicy Krasincow 12 tuż przy wjeździe do portu rybnego. Turbaza jest drewnianym rozlatującym się domem który z przedszkola został zaadoptowany na schronisko. Musimy płacić za nocleg po 300 R od osoby. Warunki są skandaliczne. Nie ma ani ubikacji w naszym tego słowa znaczeniu ani nawet ciepłej wody. Obsługa traktuje nas jak złodziei patrząc nam wciąż na ręce i pilnując czy aby nie zużywamy zbyt wiele wody. Próbujemy się jeszcze targować kiedy dowiadujemy się że Rosjanie płacą tu za nocleg 4 razy mniej od nas. Bezskutecznie. Po małym rekonesansie na mieście padamy wykończeni zmianą czasu.

31 lipca 2002 r. Od rana załatwiamy różne sprawy. Próbujemy poszukać innego noclegu, sprawdzić ceny żywności, upominków, noclegów itp. Tadeusz i ja idziemy do Administracji Kamczatskiej Obłasti (Administracji Okręgu Kamczatskiego) żeby się spotkać z Panem Potiewskim który wystawił nam zaproszenie. Wręczamy mu upominki i dowiadujemy się że na Kluczewską Sopkę trzeba mieć specjalne pozwolenia i że on nie jest w stanie tego załatwić. Natomiast bez problemu jest w stanie załatwić wszystko MĆS (Ministerstwo Ćerezzwyczajnych Słuczai) czyli Ministerstwo Zdarzeń Nadzwyczajnych które skupia wszelkie możliwe służby ratownicze i jest centralnie zarządzanym ministerstwem ratowników. Dowiedzieliśmy się też że zostaliśmy zaproszeni jako ratownicy przez MĆS, a Potiewski tylko na ich wniosek dał nam zaproszenie. W takim razie planujemy następnego dnia wybrać się do Pułkownika Timoszenki, dowódcy MĆS na Kamczatce osoby jak się później niejednokrotnie okazało bardzo potężnej. Tymczasem jeszcze tego samego dnia Tadeusz dzwoni do przyjaciół jego znajomej Rosjanki która wyszła za Polaka i mieszka w Polsce. Przyjaciele ci podobno prowadzą jakąś firmę turystyczną na Kamczatce i mogą nam pomóc. Po telefonie nie mija godzina jak Sasza i Irina przyjeżdżają do nas do Turbazy. Są bardzo mili. Jedziemy z nimi do ich klubu alpinistycznego który mieści się w piwnicy jednego z bloków mieszkalnych w Pietropawłowsku. Niestety nic nie załatwiamy ponieważ nie ma tam ich szefa. Umawiamy się na następny dzień żeby pojechać z nimi do sklepu sportowego i wybrać coś dla Tadeusza i Miszy. Tadeusz jeszcze tego samego dnia próbuje —— umówić się na spotkanie w MĆS z Pułkownikiem Timoszenką. Pułkownik właśnie wrócił z Chabarowska, i choć jest już późno w przeciągu godziny przyjeżdża do nas zastępca Timoszenki – Rusłan Suchoborow. Rusłan jest bardzo młody, inteligentny i kompetentny. Obiecuje też rozwiązać nasze problemy mieszkaniowe. Wiezie Tadeusza i mnie od razu na spotkanie z Timoszenką. Pakujemy się do środka starej wołgi i jedziemy sobie do siedziby MĆS. Wysiadamy pod dużym budynkiem gdzie jest wszystko od noclegowni ratowników na dyżurze poprzez biura i park maszyn po oczywiście na najwyższym piętrze biuro pułkownika Timoszenki. Przez sekretariat, drugi sekretariat, salę przejściową wchodzimy do gabinetu Pułkownika Timoszenki. Jest to wysoki potężny mężczyzna który mówi niedbale nie przywiązując wagi do tego czy go ktoś zrozumie, stale z papierosem w ręku. Siedzi za ogromnym biurkiem zastawionym telefonami, interkomami i centralkami. Dziękujemy mu za zaproszenie, wręczamy suweniry, prosimy o pomoc. Ku naszemu osłupieniu pułkownik mówi że jutro przylecą ratownicy z centrali w Moskwie (Centrospas – Emercom) i On sobie życzy żeby ratownicy z Polski (czyli my) razem z ratownikami z Kamczatki i specjalistami z Moskwy odbyli ćwiczenia ratownicze które potrwają 8 dni. Wszelkie inne sprawy zostaną załatwione następnego dnia na naradzie przedstawicieli wszystkich służb. 8 dni zwłoki bardzo zmniejsza nasze szanse na zdobycie Kluczewskiej Sopki. Nie możemy jednak odmówić ponieważ to dzięki MĆŚ w ogóle jesteś my na Kamczatce.

Czuję się jak w pułapce ale nie mówię o swoich obawach chłopakom. Ufni w poprawę naszej sytuacji kładziemy się spać.

SZKOLENIE RATOWNICZE (UTAJNIONE)

1 sierpnia 2002 r. Czekamy z Tadeuszem na służbowy samochód. Zajeżdża stara wołga w kremowym kolorze z przyciemnionymi szybami. Wiezie nas na naradę.

Okazuje się że mamy trenować przez 8 dni. Ratownictwo poszukiwawcze, wodne, podwodne, akcje ratownicze z użyciem technik alpinistycznych i helikoptera. Timoszenko jednym telefonem załatwia nam noclegi w Paratunce, miejscowości położonej 30 km na południe od P.K. gdzie pełno jest ośrodków wypoczynkowych wabiących turystów basenami z gorącą termalną wodą i piękną przyrodą.

Póki co, wracamy do Turbazy i zaczynamy się pakować bo niedługo zajedzie po nas transport do Paratunki. Kobiety z Turbazy są zrozpaczone że się wyprowadzamy. W międzyczasie zajeżdża Irina i udajemy się z Tadeuszem na zakupy do sportowego. Ja nie mogę sobie pozwolić na nowe kijki bo kosztują 70$. Tadeusz kupuje śpiwór polskiej firmy Campus, który zaczyna się pruć jeszcze przed pierwszym użyciem. Ale po prostu nie ma wyboru. Stoptutów dla Miszy nie ma. Przy okazji dowiadujemy się że Irina i Sasza chcą sobie na nas nieźle zarobić serwując nam stawki za swoją „bezinteresowną” pomoc jak dla Japońskich turystów. To nas utwierdza w przekonaniu że warto jednak trzymać się z ratownikami.

Po południu zostajemy zabrani z całym majdanem do Paratunki. Przez 8 dni będziemy się szkolić mieszkając razem z Rosyjskimi ratownikami. Wśród tych ludzi spotkaliśmy wielu specjalistów w różnych dziedzinach, którzy byli szkoleni między innymi przez Pułkownika Czukowa i Jacka Pałkiewicza. Z oczywistych względów nie zamieścimy szczegółowych informacji o szkoleniu jak również zdjęć, poza ćwiczeniami wodnymi gdzie udało nam się podpłynąć pontonem do tzw. Trzech Braci tj. trzech samotnie stojących obok siebie skał broniących wejścia do portu w Pietropawłowsku dzięki to którym skałom żaden większy statek nie mógł wejść do zatoki bez zgody miasta.

2 – 8 sierpnia 2002 r. Podczas szkolenia nad Kamczatką przewalał się cyklon za cyklonem. Lał deszcz i o jakimkolwiek wyjściu w góry w tym terminie nawet gdybyśmy nie byli na ćwiczeniach ratowniczych nie mogło być mowy.

AKLIMATYZACJA (WYJAZD POD AWACZĘ I KORIACKI)

9 sierpnia 2002 r. O 12.00 jesteśmy na lotnisku. Zgodnie z ustaleniami czeka już bus który wiezie nas poza obszar lotniska i dalej wyschniętą rzeką tworzoną okresowo przez lodowiec (tzw. Suchaja Rieczka). Rzeka ta co roku zmienia koryto, podmywa brzegi które uprzednio sama wytyczyła, wpływa do lasu który niszczy. Robi to wszystko niesamowite wrażenie. Nasz kierowca Aleksander pokazuje nam że droga którą jedziemy to „autostrada” dla niedźwiedzi z racji owocujących właśnie jagód. Jagody te są podłużnego kształtu i przypominają raczej małe żołędzie. Dystans do pokonania to od głównej drogi 20 km i jeszcze z 10 km od lotniska. Turbaza pod Awaczą to kilka baraków drewnianych i jeden murowany gdzie się nie zatrzymujemy lecz wspinamy się dalej, pokonujemy sporą rzekę i z prawej strony na stoku znajdujemy płaskie miejsce na wysokości 1000 m.n.p.m. Opodal wiedzie szlak z Turbazy na wulkan Awaczyński. Do Turbazy mamy jakieś 2 km w linii prostej. Stawiamy obóz. Obszar na którym się znajdujemy to raj dla świstaków. Już jadąc samochodem zauważyliśmy dziesiątki świstaków umykające nam spod kół. Wszędzie norki, dziury w ziemi, wykopy. Świstaki na Kamczatce są znacznie mniejsze niż te w Tatrach i o wiele mniejsze niż występujące w Alpach. W zasadzie są wielkości wiewiórek. Chociaż jest kiepska pogoda, wieje i mży, decydujemy się jeszcze na spacer na górę Wielbłąd która jest samotnie stojącym pipantem poniżej przełęczy między wulkanem Awaczyńskim a Koriackim. Szybko przekonujemy się że chodzenie po wulkanicznym żużlu i szutrze jest bardzo męczące, i przypomina chodzenie po plaży. Zanim dotrzemy pod skałę mijamy jeszcze wiele wąwozów wyżłobionych przez strumienie ciągnące się od lodowca. Pod Wielbłądem mijamy osuwisko kamieni które w tym miejscu najbardziej przypomina mi Tatry. Dalej wspinamy się na siodło między „garbami” i stamtąd na szczyt z którego ukazuje nam się widok na niesamowitej wielkości żużlowisko. Widać też nieco więcej przełęczy i wulkanu Koriackiego oraz jego lodowca. Góry są ogromne. Jest -2°C, wiatr wieje z prędkością 15 m/s. Wracamy. Robimy kolację, poprawiamy odciągi namiotów i idziemy spać.

10 sierpnia 2002 r. O godz.10.00 wychodzimy na Awaczę. Zacina deszcz, jest zimno i nieciekawie. Nie możemy już sobie pozwolić na czekanie. Musimy robić aklimatyzację bez względu na pogodę. Tadeusz z Łukaszem zostają w obozie, postanawiamy że będziemy chodzić na raty nasłuchawszy się opowieści o okradzionych niedawno Niemcach pod wulkanem Mutnowskim. Podejście wiedzie bardzo długim garbem który wspina się aż na wysokość 1900m. Początkowo idzie się po żużlu, który umyka spod nóg. Dalej pojawiają się samotne skały i bomby wulkaniczne. Na wysokości 1900 m jest bardzo prymitywny schron z dwóch blach i dachem przywalonym kamlotami, zamknięty na głucho, przed którym jednak można się schować od wiatru i usiąść na drewnianej ławeczce. Dalej trasa wiedzie jakieś 1,5 km kamienistym garbem po łuku, my skracamy sobie drogę po łacie śnieżnej. Wydaje nam się że jesteśmy pod szczytem. Nieprawda. Dopiero teraz wiatr rozwiewa chmury i naszym oczom ukazuje się szczyt Awaczy który jest regularnym stożkiem pokrytym 10 cm warstwą śniegu który lepi się do butów, można jednak bezpiecznie iść bez raków. Jesteśmy u podnóża tego stożka, a do szczytu zostało nam prawie 700 m. różnicy wzniesień do pokonania. Nachylenie stoku przynajmniej 45 stopni. Godzina monotonnego podejścia, śnieg wraz z żużlem umyka nam spod nóg. Tuż przed szczytem śnieg znika. Jest tylko ciepły w dotyku parujący żużel, a dalej krater z którego unosi się dym oraz fumarole z których wydobywa się siarka osmalając skały na żółto i zielono. U góry +8°C. Na ziemi grzejemy sobie ręce. Pod stożkiem, 700 m. niżej było tylko około 0 °C .Pogoda cały czas kiepska. Mgły, mżawka. Schodzimy 3 godziny. Podchodziliśmy 5 godzin. Różnica wzniesień 1700 m., bo Awacza ma 2741 m.n.p.m. Na dzisiaj mamy dosyć.

11 sierpnia 2002 r. Pogoda jest jeszcze gorsza. Tadeusz z Łukaszem idą na Awaczę. My zostajemy w obozie. Ja trochę fotografuję. Zioło idzie na rekonesans pod Koriacki, bo wulkan cały czas jest częściowo w chmurach, a mamy zamiar na niego pójść o ile zobaczymy jakąś sensowną drogę od dołu do góry. Widoczność jest na około 200 metrów. Po sześciu godzinach Zioło wraca wystraszony, wychłodzony i cały szczęśliwy że znalazł obóz i żyje. Szybko go przebieramy i karmimy czymś gorącym. Miał dużo szczęścia. Zgubił się, stracił orientację kilkukrotnie właził na lodowiec Koriackiego z ogromnymi szczelinami. Ta przygoda stonuje go do końca wyjazdu. Tadeusz z Łukaszem wracają po 10 godzinach z Awaczy i komunikują nam że nie są zainteresowani atakowaniem Kluczewskiej. Tak więc na Kluczewską pojedziemy we czwórkę a Tadeusz z Łukaszem zrobią sobie turę krajoznawczą po Kamczatce. Postanawiamy że następnego dnia będziemy schodzić skoro nie ma pogody na Koriacki. Moglibyśmy co prawda poczekać kilka dni, ale to mogłoby przekreślić nasze szanse na Kluczewską, a tego byśmy sobie nie darowali.

12 sierpnia 2002 r. Rano po śniadaniu czekamy przy Turbazie, może będzie jechał jakiś gruzawik (samochód ciężarowo-terenowy). Po kilku godzinach czekania i podsuszeniu rzeczy, bo jak na złość wyszło słońce decydujemy się iść na piechotę. Problemem nie jest dystans lecz niedźwiedzie. Droga w upale jest uciążliwa. Jest coraz goręcej i musimy robić przystanki i ściągać buty żeby sobie nie odparzyć nóg.

Po przejściu ponad połowy drogi zabiera nas bardzo uprzejma grupa Czechów która ku naszej ogromnej radości jedzie również do Paratunki, czyli prosto do naszego domu. Po drodze, z racji eksplozji opony, mamy postój i zmianę koła tuż przy przydrożnym targowisku. Arbuzy, kozie mleko, leśne jagody (żymałost). Uczta. Dojeżdzamy do naszej bazy gdzie byliśmy razem z ratownikami i gdzie zostawiliśmy wszystkie nasze zbędne rzeczy. Okazuje się że nie ma miejsc, wszystko jest zajęte. Jako zastępczy lokal otrzymujemy rakietę czyli stalową rurę mieszkalną o średnicy 3 m z oknami i ogólnie rzecz biorąc pełniącą rolę domku kempingowego. Grzegorz organizuje 3 ogromne ryby. Tadeusz oprawia jedną, ja dwie i po zrobieniu grilla mamy wspaniałą kolację.

13 sierpnia 2002 r. Jadę do Elizowa i robię rezerwację biletów autobusowych na następny dzień dla nas do Kozyriewska, a dla Tadeusza do Esso. Pakujemy jedzenia i paliwa na 10 dni.

WYJAZD NA KLUCZEWSKĄ SOPKĘ

14 sierpnia 2002 r. Wstajemy o 5.00. O 5.30 wychodzimy na drogę żeby złapać jakiś minibus do Elizowa i zdążyć na nasz autobus. Marzniemy jak diabli. Udaje nam się coś złapać dopiero o 7.00 Facet który zazwyczaj wozi do pracy jakichś ludzi, z uwagi na ich absencję zabiera nas do Elizowa. Tam znajdujemy czynny sklep gdzie decydujemy się na coś w rodzaju hamburgera po rosyjsku i robimy zakupy na cały dzień w autobusie. Nagle do sklepu wlatuje mały ptaszek który po obleceniu dookoła całego interesu sam znajduje drogę na zewnątrz. Ekspedientka zapytana czy to się często zdarza odpowiada że pierwszy raz. To dobry znak. Na przystanek podjeżdżają dwa małe zwrotne autobusy na terenowych podwoziach. One oba są naszym transportem do Kozyriewska. To świetny system, bo kiedy jeden autobus się psuje to drugi go może holować, wyciągnąć itp. Wsiadamy, kierowca umieszcza nasze bagaże na samym końcu autobusu, zastawia dziurę ruchomym siedzeniem. Nasze miejsca to cały tył oprócz jednego, całkiem z lewej strony przy oknie. Siedzi tam chłopak z zielonymi oczami i długimi włosami w kurtce Mammuta więc na pewno nie jest Rosjaninem. To Dylan ze Szwajcarii. Pochodzi z francuskojęzycznego Kantonu i ma zamiar samotnie przemierzyć całą Rosję. Dylan jest kapitalnym partnerem do rozmowy na naszą wielogodzinną podróż. Opowiadam mu trochę o Kamczatce. Wielu rzeczy nie jest w stanie zrozumieć ze swojego szwajcarskiego punktu widzenia, które dla nas jako Polaków są mniej abstrakcyjne. Po drodze zatrzymujemy się w Milkowie. Nasz kierowca (Sasza) pędzi po szutrowej drodze jak wariat. Z głośników leci głośno rosyjskie disco które wraz z szalonym pędem, upałem, tumanami kurzu i bezkresnymi przestrzeniami za oknem robi na nas niesamowite, surrealistyczne wrażenie. Przeprawiamy się przez rzekę Kamczatkę niecałą godzinę przed Kozyriewskiem. Za rzeką krajobraz raptownie się zmienia. Nie ma już typowej tajgi. Jedziemy przez młody, kilkuletni las który wyrasta z żużlu. Między młodymi drzewami widzimy połamane jak zapałki, osmalone kikuty dorosłych drzew, które zostały zniszczone w skutek eksplozji Tołbaczyka. Dociera do nas że stary las znajduje się pod warstwą żużlu. Po 9 godzinach jazdy dojeżdzamy do Kozyriewska. Kiedy wysiadamy, jesteśmy już z Dylanem starymi przyjaciółmi. Będę za niego trzymał kciuki i mam nadzieję że kiedyś wybierzemy się gdzieś razem Zioło myśli że to jakieś przedmieścia a nie sam Kozyriewsk. Niestety, jesteśmy na miejscu. Mimo upału i pięknej pogody jak okiem sięgnąć na około nie widać nic co przypominałoby wulkan. Na około kilkanaście domów drewnianych, główne skrzyżowanie i koniec. Dopiero tu czujemy że dotarliśmy na koniec świata. Działa to przynajmniej na mnie bardzo, bardzo przygnębiająco. Rozmawiam z ludźmi od razu po przybyciu. Próbuję zorganizować jakiś transport pod wulkany. Bezskutecznie. Wulkany są dla miejscowych jak smoki dla Chińczyków – wiedzą jak wyglądają – ale ich nigdy nie widzieli. A kiedy wygląda już na to że zanim zdołamy zorganizować transport spędzimy tu tyle czasu że nie będzie szans na Kluczewską natykam się na 7 osobową grupę Czechów z Hradec Kralowe która strawiła ładnych kilka dni na organizacji transportu pod Kluczewską. Kiedy się pojawiam jest już tylko do negocjacji cena i z kilkuset dolarów zbijamy wartość do 110 $ z czego nasza część to 50 $. Po pół godzinie jedziemy już ciężarówką na tzw. Kopyto położone w odległości 30 km ( drogą). Po niespotykanych wertepach i chaszczach wjeżdżamy na 980 m.n.p.m. i rozbijamy obóz w jagodach. W promieniach zachodzącego słońca trochę pada d eszcz. Zmęczeni i szczęśliwi że w końcu jesteśmy bliżej celu wyprawy zasypiamy błyskawicznie.

15 sierpnia 2002 r. Wychodzimy rano o 10.00. Droga wije się, robi się upalnie. Ciągłe podejścia i zejścia. Błądzimy co chwila korygując kurs. Jeszcze gdzieniegdzie ciągną się dzikie drogi, które prowadzą z tajgi, jednak bardzo szybko znikają – tu już nikt nie jeździ i nie chodzi. Bardzo się męczymy idąc w miękkim mchu i trawie. Przekraczamy dziesiątki strumyczków które wyżłobiły sobie kilkumetrowej głębokości rowy których z kilkudziesięciu nawet metrów zupełnie nie widać. Po drodze coraz więcej skał i bomb wulkanicznych. To co widzimy burzy nasze wszelkie wyobrażenia o kształcie skał. Fantazyjne kształty terenu oraz kolory zmieniającej się wraz z wysokością szaty roślinnej oszałamiają nas. Robi się wyraźnie chłodniej, klimat się zmienia, a wraz z nią roślinność. Trawa jest coraz krótsza i mniejsza, żółknie i karłowacieje. Coraz więcej też nagich skał i bomb wulkanicznych. Wszystko wygląda tak jakby jakiś szalony olbrzym ciskał ogromne głazy we wszystkich kierunkach a my zbliżalibyśmy się do jego siedziby. Po 8 godzinach forsownego marszu góra – dół, z ponad 30 kg plecakami na plecach, przez zupełne pustkowie dochodzimy do lodowca Bogdanowicza. Nie przypomina to żadnego znanego mi lodowca. Jest potwornie wielki i czarny. Pył wulkaniczny który na nim osiada jest ogrzewany przez słońce i roztapia śnieg na którym leży nasiąkając wodą. Lód wymieszany jest z szutrem i żużlem z aktywnych wulkanów. Zupełnie nie widać śniegu. Tylko szaro bura breja. Tuż przed lodowcem, jak nożem uciął, w kilkudziesięciometrowym jarze rwąca, potężna rzeka błota i kamieni niesionych przez lodowiec. Dopiero teraz zdajemy sobie sprawę że to co braliśmy za lodowiec jest zaledwie jego boczną moreną i przeciwległą, wciąż podmywaną ścianą koryta rzeki z której co chwila z łoskotem urywają się płaty brudnego lodu i ogromne głazy ze złowrogim pomrukiem wpadają w przepaść. Rozbijamy obóz około 100 m. od krawędzi wąwozu. Pierwsze ryby z puszek, puree ziemniaczane, barszcz i budyń. Schodzę jarem do rzeki umyć naczynia. Stąpam po czarnym żwiże, łoskot rzeki jest ogłuszający. Woda niesie tyle piachu że nie można do końca wypłukać go z naczyń. Nade mną zamykają się upiorne, czarne, osmalone skały. Bardzo to przygnębiające. Wracając do namiotu, po drodze widzę w oddali siedem sylwetek. Czyżby Czesi rezygnowali ? Podchodzę do ich obozu który stoi trochę powyżej. Są, ale wystraszeni. Dowiaduję się że te 7 osób to byli Rosyjscy wspinacze którzy uciekali z resztą dobytku z pod Kluczewskiej Sopki. W ciągu nocy spadł metr śniegu i zmiażdżył im namioty a huraganowy wiatr porozrywał to co zostało na strzępy. W tym co mieli na sobie uciekali na dół do bazy wulkanologów pod wulkanem Bezimiannym. Czesi dowiedzieli się też, że Lodowiec Bogdanowicza jest pełen gigantycznych szczelin i jakakolwiek próba przejścia go w poprzek musi skończyć się tragicznie. Wracam do namiotu i sprawdzam wysokość. Śpimy na 1500 m.n.p.m. Zasypiając słyszę jak nawołują się świstaki.

16 sierpnia 2002 r. Wychodzimy o 9.30 Pniemy się po morenie bocznej lodowca wzdłuż rzeki błota. Po godzinie marszu znajdujemy ślady niedźwiedzia a jeszcze wyżej ślady lądowiska helikopterów. Trasa jest wyjątkowo męcząca. Ponieważ nie wiemy gdzie i czy będzie po drodze woda, niesiemy ją ze sobą. Nogi grzęzną w żużlu. Wiatr niesie ze sobą bardzo drobny pył który osiada nam na włosach, ubraniu chrzęści między zębami, wchodzi w sprzęt i drażni oczy. Jest wszędzie. Osuwamy się strącając na idących z tyłu kamienie. Wpuszczamy się w system śnieżno szutrowych moren – seraków poprzecinanych strumieniami błota. Wchodzimy na usypiska i hałdy po to aby z nich zejść i wejść na kolejne. Nogi omdlewają pod ciężarem ładunków. Stawy odmawiają posłuszeństwa. Pniemy się coraz wyżej aby zyskać na wysokości i wejść na pole firnowe między wulkanem Uszkowskim a Kluczewską Sopką. To jedyne miejsce gdzie można bezpiecznie postawić obóz i skąd można przedostać się na najwyżej położoną na Kamczatce przełęcz między Kamieniem a Kluczewską. Z czasem wychodzimy na ogromną taflę lodu pokrytego gdzieniegdzie hałdami żużlu. Cała ta szklana płaszczyzna jest nachylona tak, że pnąc się do góry brodzimy po kostki w strumieniach wody które płyną z góry i nikną w kilkunastometrowych rozpadlinach co nóż rozziewających pod naszymi nogami. Idziemy w poprzek szczelin zaciskając zęby żeby nikt się nie poślizgnął i żeby lód wytrzymał nasz ciężar. Nachylenie jest coraz mniejsze. Jesteśmy na plateau między Uszkowskim a Kluczewską. Wykończeni stawiamy namioty w miękkim śniegu. Jest bardzo zimno. Z miejsca naszego noclegu wyraźnie widać drogę jaką mamy do pokonania następnego dnia. Szybko rozgrzewamy się w namiotach. Obóz znajduje się na wysokości 2670 m.n.p.m.

17 sierpnia 2002 r. +2°C. Piękna pogoda, mamy szczęście. Z plateau lodowca Bogdanowicza udajemy się na przełęcz między Kluczewską a Kamieniem. Wychodzimy o 10.00 Nie musimy się śpieszyć. Dzisiejszy odcinek jest krótszy a różnica wysokości mniejsza. Do pokonania mamy jedynie niewielką morenę skalno-szutrową a dalej monotonne podejście po czystym, (!) białym lodowcu do góry. Na przełęczy jesteśmy o 13.30 Rozbijamy obóz na wysokości 3310 m.n.p.m. od strony Kluczewskiej za sierpowatym wzgórkiem który trochę ochroni nasze namioty przed wiatrem. Obóz stawiamy solidnie. Ponieważ nie można znaleźć prostego miejsca pod namioty, wykopujemy platformy a następnie dobrze odciągamy wszystkie linki. Świeci słońce, jest bardzo przyjemnie, w namiotach robi się ciepło i możemy podsuszyć swoje rzeczy. Czujemy zmianę wysokości i zmęczenie. Po dwóch godzinach odpoczynku zarządzam wyjście aklimatyzacyjne. Żeby dobrze nam się tu spało, musimy wejść wyżej. Robi się zimno i nieprzyjemnie. Niebo błyskawicznie zaciąga się chmurami z których gęsto pada śnieg. Postanawiamy dojść do żebra które widać z przełęczy. Okazuje się po godzinie wspinaczki że góra jest ogromna a żebro które wydawać by się mogło jest niewiele wyżej niż nasz obóz znajduje się poza naszym zasięgiem. Wchodzimy na 3610 m.n.p.m. i schodzimy do namiotów. Niepokoi mnie tempo zmian pogody. Decyduję, że jeśli jakimś cudem pogoda się wyklaruje zaatakujemy szczyt już następnego dnia. To ryzykowne, bo nie mamy aklimatyzacji, ale kolejny cyklon może przynieść załamanie pogody które przekreśli zupełnie nasze szanse na zdobycie góry i może nas tu uwięzić na wiele, wiele dni. Kładziemy się spać. Gotujemy już wrzątek do termosów żeby zyskać na czasie rano i idziemy spać.

18 sierpnia 2002 r. Kontrolnie wstaję o 2.00 w nocy. Wystawiam głowę z namiotu. Niebo pełne gwiazd i widoczny Kamień w poświacie Księżyca. Znaczy idziemy. Przewracam się nerwowo do 3.00 Grzegorz też śpi niespokojnie. Wychodzimy o 4.30 nieco później niż planowałem. Jest bardzo zimno. Podczas oddychania aż czuje się jak powietrze mrozi przegrody nosowe. Jest piękna pogoda. Na początek przez pierwszą godzinę idziemy stokiem o nachyleniu 45°. Śnieg jest zmrożony i twardy. Wieje mroźny wiatr. Robimy odpoczynek na wystających ze śniegu kamieniach. Misza o mało nie strąca mnie na dół. Siadają nam błędniki. Typowe. Po kolejnych 30 minutach wspinaczki dochodzimy do szerokiej półki. Jesteśmy na 3600 m.n.p.m. Dalej zaczyna się stroma ściana śnieżna o nachyleniu 50 -60° i długości kilku km.

To nasza droga na szczyt. Wyżej nie da się iść z kijami trekkingowymi. Jest za stromo i jest zbyt niebezpiecznie. Kijami na takiej ścianie nie można się asekurować. Wyciągamy czekany, chowamy kijki. Oddycha się coraz trudniej. Mijają kolejne godziny. Ściana po której się wspinamy wydaje się nie mieć końca. Co chwila jakieś niebezpieczne miejsce, co rusz śnieg osuwa się spod raków albo leci z góry jakiś kamień. Kiedy już wydaje nam się że to się nigdy nie skończy wpadamy w śnieżne dziury. Po prostu pod kilkunastocentymetrową warstwą śniegu znajdują się metrowe dziury w które wpadamy po pas. To oznaka że jesteśmy bliżej szczytu. Wulkan wytapia śnieg od spodu. Musimy bardzo uważać żeby wpadając nie złamać nogi. Brniemy z każdym krokiem zapadając się głęboko w śnieg. W końcowej fazie nachylenie stoku znowu łagodnieje do około 40°. Zaczyna się żużel z każdym metrem w górę coraz cieplejszy. Od początku wspinaczki śledzimy pióropusz dymu wydobywający się z Kluczewskiej. Wiatr zawiewa dym na lewą stronę. My musimy podchodzić z prawej, tak aby osiągając krawędź kaldery nie będąc zawiewanymi przez trujący, gryzący dym. Gdyby wiatr się zmienił, musielibyśmy trawersować wulkan, tak żeby osiągnąć szczyt omijając wyziewy. Na szczęście wiatr cały czas wieje stabilnie – na lewo. Podchodzimy więc z prawej strony. Nagle, nie wiadomo kiedy jesteśmy na krawędzi krateru. Zaskoczenie, radość. Czekam na chłopaków. Uściski, życzenia, zdjęcia. Wzruszenie. Zmęczenie. Sprawdzam wysokość – 4870 m.n.p.m. ale niedokładność pomiaru wynosi ponad 20 m. Na szczycie jest gorąco. Czekan wbity na moment w żużel nagrzewa się tak że nie można go dotknąć. Stoimy kilka metrów od krawędzi krateru. Dym bije pionowo do góry, tylko czasami silniejsze podmuchy wiatru zawiewają go na nas. Wtedy czujemy okropny odór siarkowodoru, a dym gryzie nasze gardła i oczy. Potęguje to tylko nasz głód tlenu. Po odpoczynku i posiłku schodzimy na dół. Zejście zajmuje nam 3 godziny. Po pierwszej godzinie zejścia zaczyna się koszmar. Kluczewska zaczyna strzelać kamieniami. Co chwila lecą z góry z przejmującym świstem i furkotem pojedyncze kamienie lub całe ich serie mijając nas zaledwie o kilka metrów. Dodatkowo niektóre z nich rozbijają się nad nami na skałach na kilka drobnych, mniejszych, tak że nie sposób śledzić lotu wszystkich odłamków. Jeden kamień o mały włos nie przetrąca Grzegorzowi nóg, a inny nie trafia mnie w głowę. Co chwilę trzeba przystawać i oglądać się za siebie żeby śledzić lecące ze szczytu pociski. To bardzo wyczerpujące psychicznie gdyż cały czas musimy być maksymalnie skoncentrowani. Do bazy schodzimy po 13.00 Po zejściu wyciągamy przed namioty karimaty i suszymy rzeczy. Chłopaki leżą na lodowcu w samych majtkach (ale smarują się kremem z uv 60), sielanka. Jesteśmy zmęczeni. Zioło ma rozwolnienie, Miszę i mnie boli głowa, Grzegorz ma krwotok z nosa, ale żartuje że przynajmniej nie będzie rzygał. Do wieczora wszyscy jesteśmy spuchnięci ale szczęśliwi. Wieczorem zrywa się spory wiatr.

19 sierpnia 2002 r. Wstaję sobie o 8.15, zaczynam robić wrzątek. Budzę chłopaków godzinę później. Pakujemy się bez pośpiechu. Na wejście na Kamień niestety nie ma szans. W nocy zeszła z niego lawina. Wychodzimy o 11.00. Schodzimy z bazy na 3310 m.n.p.m. do podnóża Kluczewskiej aby dalej dojść do przełęczy między nią a wulkanem Uszkowskim położonym na wysokości 2700 m.n.p.m. Musimy dzisiaj pokonać pole lodowca omijając szczeliny. Nie będzie to łatwe ponieważ już z mapy wynika że lodowiec jest nierówny i poskręcany, a lód pracuje we wszystkich możliwych kierunkach tworząc kilkudziesięciometrowej głębokości przepaście. Musimy jakoś go przekroczyć i dostać się pod ponad tysiącmetrową ścianę wulkanu Krestowskiego 4057 m.n.p.m. a dalej pod samotny szczyt Srednaja. Początkowo idzie się w miarę dobrze. Zapadamy się trochę w śnieg ale nie widać szczelin i wydaje się że wszystko pójdzie jak po maśle. Nawet nie spostrzegamy się jak wchodzimy na pole szczelin które otaczają nas z każdej strony. Nie są rozmieszczone równolegle jak jedna za drugą jak w innych górach, ale we wszystkich możliwych kierunkach. Między nimi nie wiadomo skąd, ani jak, wyrastają garby usypane z szutru i żużlu. W trakcie jak idziemy szczeliny robią się coraz większe i głębsze a ich zagęszczenie rośnie. Wszędzie widać pęknięcia. Pod nami dudnią głucho cienkie mosty śniegu po których przechodzimy. Sytuacja staje się dramatyczna. Korzystając z bezpieczniejszego skrawka gruntu wiążemy się liną. Ja idę pierwszy. Słońce nie jest naszym sprzymierzeńcem, topi śnieg w lodową kaszę pod którą znajduje się woda. Nogi już dawno mamy mokre. Niezwykle powoli, tak jak pozwala nam na to kształt i ułożenie szczelin podążamy w stronę bezpiecznej przeciwległego brzegu. Zdarza się że idziemy pomiędzy dwoma równoległymi szczelinami po 2, 3 metry od ich krawędzi. Kasza śnieżna pęka pode mną może 300 metrów od ściany pod którą jest bezpiecznie. Wpadam po pas. 30 kilowy plecak ciąży potwornie. Zastanawiam się czy wpadnę głębiej i czy jest to szczelina wypełniona lodową kaszą która zaraz mnie pochłonie czy pod spodem jest jeszcze zmrożone i przejdę. Jakoś udaje mi się wygramolić. Na napiętej linie wszyscy umorusani w śnieżnej brei i mokrzy, jakoś dochodzimy pod ścianę Krestowskiego. Napięcie z nas opada. Suszymy skarpety, obserwujemy na niebie cumulusy lenticularis wróżące niezmiennie na wszelkich szerokościach geograficznych załamanie pogody, i gotujemy sobie obiad. Na około nas dużo kamlotów które spadły kiedyś ze szczytu. Z naszego postoju widzimy opadający w dół gigantyczny lodowiec Ermana który jest naszą drogą do cywilizacji jeżeli będziemy się trzymali jego bocznej moreny i śmiertelnym labiryntem bez wyjścia jeżeli nieopatrznie zapuścimy się między jego lodowe bloki. To co widzimy po drodze przechodzi nasze wyobrażenia. Lodowiec jest tak rozległy że sięga po horyzont. Pocięty jest jarami oddzielającymi od siebie gigantycznych rozmiarów seraki, między którymi płyną poskręcane rzeki błota i brudnego śniegu. Chaotycznie, wynurzają się znikąd strumienie które nikną nie wiadomo gdzie w podziemnych kanałach by setki metrów dalej wypłynąć gdzie indziej. Wszystko to szumi i trzeszczy. Wszystko j est pokryte żużlem. Na morenie bocznej widzimy ogromne głazy w kolorach od purpury przez fiolet po czerń. Nasza droga wiedzie między ścianą górskiego masywu z lewej a moreną boczną lodowca z prawej. Wszystko to jest poprzecinane mniej lub bardziej powysychanymi korytami górskich strumieni zasilanych przez wodę toczącą się ze ścian masywu górskiego. Pełno tam ostrych kamieni. Pogoda się zepsuła. Idziemy w gęstej mgle. Mimo że regularnie tracimy wysokość zgodnie z planem, to trasa wiedzie przez podejścia i zejścia, mozolne podchodzenie i zsuwanie się niżej. Mży, jesteśmy cali mokrzy, żużel oblepia nas szczelnie. Nic nie widać. Trudno planować choć najbliższe 100 m. Robi się bardzo późno. Stawy odmawiają nam posłuszeństwa. Nawigacja pozostawia sporo do życzenia. Koryguję kurs tak często jak to tylko możliwe, ale z mapą w tej skali niewiele się da zrobić w takich warunkach. Staramy się trzymać koryta rzeki która pędzi w dół. Co rusz rzeka znika pod skorupami starego lodu lub ginie pod ziemią. Nagle wpuszczamy się pod ponad stumetrowej wysokości skałę. U jej podnóża płynie rzeka, ale nie ma brzegu którym można by przejść. Jest zbyt stromo. Próbujemy więc iść ścianą. Okazuje się że całe zbocze jest z pumeksu. Niezwykle lekkie skalne odłamy regularnych w miarę okrągłych kształtów osuwają się spod nóg wraz z każdym krokiem wywołując lawinę. Tracimy równowagę, chyboczemy się. Musimy uważać żeby strącane kamienie nie raniły idących za nami. Pumeksowe skały choć lekkie i podziurkowane mają krawędzie ostre jak noże. Jakikolwiek upadek skończyłby się dla nas tragicznie. Z maksymalną uwagą przechodzimy dalej. Kiedy wiemy że udało się jesteśmy mokrzy ze strachu. Po minięciu pumeksowej pułapki w kolorze rdzy, stajemy nad przepaścią. Rzeka nagle spada ponad sto metrów wodospadem w dół i niknie w podziemnej grocie. Podejmuję decyzję że w takim terenie nie da się iść i jesteśmy skazani na wypadek lub śmierć. Zbaczamy świadomie na morenę lodowca. Jest prawie 22.00 Szarzeje. Mgły i wilgoci w powietrzu coraz więcej. Od serca lodowca wieje złowrogim chłodem. Znajdujemy kawałek równego terenu obok idealnie okrągłego oczka wodnego o średnicy około 4 m. Zarządzam obóz. Jesteśmy wykończeni. Śpimy na wysokości 1860 m. Zgodnie z mapą jedynym punktem orientacyjnym jest chatka na wysokości około 1800 m. ale z taką mapą i przy takiej pogodzie nie mamy prawie szans na jej odnalezienie, chociaż chciałem do tej chatki dzisiaj dojść. Mgła osadza mnóstwo wody na wszystkim, nawet na wewnętrznych komorach namiotów. Gotujemy kolację. Zaczyna lać ulewny deszcz. Decyduję że jeśli jutro będzie padać, a widoczność się nie poprawi przeczekamy w namiotach.

Ile tu tlenu. Zasypiamy od razu.

20 sierpnia 2002 r. Cały dzień siedzimy w namiotach. Jesteśmy spuchnięci i na wpół przytomni. Zejście z 3300 na 1860 w takich warunkach robi swoje.

Całą noc pada deszcz który od rana się nasila. Zrywa się wiatr który szarpie namiotami we wszystkie możliwe strony. Owiewa nas zimna mżawka przez którą nic nie widać. Temperatura równomiernie spada. Suszenie rzeczy albo wyjście zostają dziś w sferze marzeń. Po południu wychodzę z namiotu żeby umyć naczynia. Nagle mgła na moment się rozwiewa i oczom mym ukazuje się chatka. Ten jedyny punkt orientacyjny jaki mamy na mapie znajduje się może 500 m. od nas oddzielony jedynie wąwozem w którym płynie potok. To świetna wiadomość którą dzielę się z chłopakami. Moje odkrycie znacznie poprawia nam humor, wiemy gdzie jesteśmy. Wcześnie kładziemy się spać.

21 sierpnia 2002 r. Wstaję przed 6.00. Na niebie ani jednej chmury, na horyzoncie widzę wstające pomarańczowe słońce. Jest bardzo zimno, poniżej -10°C. Wilgoć która wczoraj osadzała się od kropel deszczu i mgły powmarzała w tropik namiotu i wszystko co zostawiliśmy na zewnątrz tworząc białą lodową skorupę. Po śniadaniu próbujemy wykruszyć lód ze wszystkiego co się da. Wyruszamy około 8.00. Przechodzimy z małym obejściem wąwóz z rzeką nad którą spaliśmy aby dostać się do chatki. Chatka niestety jest zdewastowana, bez drzwi i okien. Przed nią resztka sprzętu meteorologicznego. Kończy się żużel i skały, zaczynają małe trawki i bardziej płaskie tereny. Poniżej nas rozciąga się przepiękna delta lodowcowej rzeki wzdłuż której idziemy aby dalej tracić wysokość. Zaczynają się przepiękne łąki poprzecinane siecią strumyków cieknących z otaczających nas gór. Między bezkresnymi łąkami wyrastają samotne szczyty o przeróżnych kształtach, jedne przypominają nam Kopiec Kościuszki, inne Sfinksa. W końcu w dole zauważamy wielokilometrowej szerokości rozlewisko rzeki Kamczatki, nad którą musi być Kluczi do którego idziemy. Po dalszych dwóch godzinach z lewej strony wyrasta samotny szczyt z widocznym na wierchu triangulem. Decyduję się że do niego podejdziemy. To bardzo ważne. Rosjanie mają w zwyczaju do wszystkich trianguli prowadzić drogi. Jeżeli tak jest i tym razem to będziemy mieli drogę w dół. W przeciwnym razie czeka nas jeszcze kilkudniowe bardzo wyczerpujące przedzieranie się na przełaj przez tajgę pełną niedźwiedzi. Samotny szczyt to Karaulnaja 1117 m.n.p.m. Widać z niego Kluczi, które jawi się stąd niczym sielankowe miasteczko w środku dżungli. Opodal wzgórza widzimy ledwo widoczne ślady gąsienic ciężkiego transportera który na przełaj, nie patrząc na kosodrzewinę i drzewa wytyczał kiedyś szlak z którego teraz korzystamy. Musimy iść wolno, bo Grzegorz nie daje rady. Ma poważne kłopoty z nogą. Pozostali też mają poważnie nadwyrężone kolana i stawy. Nie nadajemy się na dyskotekę. Robi się duszno i upalnie. Słońce przypieka, jest ponad 30°C, komary i meszki kąsają jak opętane. Trawa i inne zarośla sięgają nam do ramion. Strasznie bujna roślinność. Z czasem zaczyna się las brzóz Ermana. W pewnym momencie dochodzimy do zdewastowanych koszarów skąd widać daleko w dole budynki w Kluczi. Wygląda to bardzo ładnie, dużo murowanych dużych domów i obiektów. Cieszymy się że Kluczi nie jest tylko małą osadą z drewnianymi domkami. Po małym odpoczynku ruszamy dalej. Droga wydaje się coraz mniej zarośnięta. Widzimy odciski łap niedźwiedzi. Nie jesteśmy zachwyceni. Mamy już nieźle odparzone stopy. Idziemy na rezerwie. Zaczynają się wraki samochodów, śmieci i odpadki. Wiemy że jesteśmy już blisko cywilizacji. Nagle nasza droga łączy się z inną, większą. Stajemy osłupieli. Z lewej strony w odległości może 500 m. od nas stoi kilkanaście samolotów bojowych, pasy startowe, cała infrastruktura lotniska. Z prawej, w nieco większej odległości grupa żołnierzy wyrzuca z ciężarówki jakieś śmieci do lasu. Jesteśmy przerażeni. Wyszliśmy w centrum ogromnej bazy wojennej i nie mamy pojęcia czy nas tutaj nie zastrzelą. Każę się ścieśnić i schować wszystko co wygląda z ameryk ańska. Idziemy razem, zwartą czwórką. Czterech kolesi w kolorowej bieliźnie.

Doganiamy dwóch o dziwo cywilnych facetów z siekierami w ręku. Pytamy się o miasto. Są zdziwieni i zaskoczeni naszą obecnością, twierdzą że Kluczi to maleńka wieś. A więc to co widzieliśmy z góry to była ogromna baza do której przyczepione jest maleńkie Kluczi. Pokazują nam drogę którą mamy iść żeby wydostać się z bazy. Zlani ze strachu potem idziemy szybko mimo resztki sił. Po drodze mijamy grupy wojska, hangary, silosy, budynki, wozy opancerzone, wszystko co tylko można sobie wymyślić. Mijamy też oficerów którzy chcieliby nas wylegitymować ale się wahają. Pewnie sądzą że skoro tu jesteśmy to ktoś wysoko postawiony dał nam na to

pozwolenie. Po długim marszu przez całą bazę gdzie jeszcze kilkukrotnie pytam się o drogę w końcu dochodzimy do bramy wjazdowej z punktem kontroli przepustek. Serce podchodzi mi do gardła gdy pytam się kilku żołnierzy palących papierosy czy możemy przejść. Żołnierze kiwają skwapliwie głowami. Przyspieszamy przy bramce. W tej chwili z budynku kontroli wychodzi Pani major i bardzo podejrzliwie nas ogląda. Choć już minęliśmy bramę wiem że jeśli się nie zatrzymamy kobieta wzbudzi alarm. Z uśmiechem na ustach odwracam się do niej i mówię że trochę zabłądziliśmy i szukamy miasta. Na to ona że jakiego miasta. Na to ja odpowiadam że Kluczi. Na to ona że nie ma tu żadnego miasta, że najbliższe miasto to Pietropawłowsk ponad 600 km drogi stąd a Kluczi to wiocha. Ja jej odpowiadam że ponieważ nie widzieliśmy cywilizacji od kilku dni to nawet taka dziura jak Kluczi wydaje nam się metropolią. Pani major zaczyna się śmiać, ja zaczynam się śmiać, sytuacja jest rozładowana. Żegnamy się i nie czekając aż zacznie coś podejrzewać znikamy za zakrętem drogi. Kluczi to mała wieś z kilkoma szutrowymi ulicami i stojącymi przy nich drewnianymi domkami oraz ogromnym portem rzecznym który już dawno przeżył czasy swojej świetności gdzie głównie spławia się drzewo. Znajdujemy „hotel”. Potem znajduję kobietę zarządzającą tym przybytkiem. Chcemy tu zostać kilka dni, podleczyć nogi i trochę się umyć. Nikt z nas nie może chodzić. Dostajemy fajne dwa pokoje które jak na miejscowe warunki mile nas zaskakują. Zaczynamy się myć na raty, bo wodę trzeba grzać w czajniku. Potem chcemy się oprać bo śmierdzimy okropnie. Planujemy zakupy itd. Nagle wpada oficer FSB (czyli dawniej KGB). Żąda natychmiast okazania pozwolenia na przebywanie w specjalnej strefie poligonów kosmicznych w Kluczi. Mówię że nic takiego nie mam. Każe mi zabrać paszporty i wsadza mnie do łazika. Jedziemy na jego komendę. Dowiaduję się że zostaniemy ukarani bardzo wysokim mandatem a nazajutrz przewiezieni do więzienia w Pietropawłowsku gdzie wytłumaczymy co robiliśmy w Kluczi. Sytuacja jest bardzo zła. Grożę mu skandalem na miarę międzynarodową. Powiadamiam go że jesteśmy ratownikami z Polski, którzy zostali zaproszeni przez Kamczatską Obłast. Mówię że pułkownik Timoszenko obiecał nam nietykalność i zapewnił że możemy jechać na Kamczatce gdzie tylko chcemy i żadne pozwolenia nie będą potrzebne. Oficer jest w kropce. W naszych wizach jest faktycznie zaproszenie od Administracji Kamczatki a więc de facto od rządu Rosji, a Timoszenki nie może zbagatelizować. Kończy się na skserowaniu naszych paszportów i poleceniu wyjazdu z Kluczi następnego dnia. Jego szofer odwozi mnie do hotelu. Zdaję chłopkom relację. Z prania nic nie będzie. Wieczorem przychodzą do nas miejscowe dzieciaki żeby dowiedzieć się czegoś o nas i kraju z którego pochodzimy. Gadamy z nimi kilka godzin, pokazujemy im sprzęt jakiego używamy i dajemy kilkanaście czekolad. Są zszokowani kiedy im opowiadam że tuż przy Kluczewskiej Sopce jest inna potężna i piękna góra która nazywa się Kamień. Nie mogą mi uwierzyć. Jestem tym bardzo zaskoczony. Dopiero następnego dnia patrząc w dal zauważam że Kluczewska idealnie zasłania Kamień który stoi za n ią. Późno kładziemy się spać. To był bardzo długi dzień.

22 sierpnia 2002 r. Wstajemy bardzo wcześnie żeby przed 8.00 być na placu gdzie znajduje się kasa autobusowa. Musimy wyjechać koniecznie dzisiaj, inaczej będziemy mieli poważne kłopoty z FSB. Nie chcemy jednak wracać do Pietropawłowska, mamy jeszcze bardzo wiele czasu. Zresztą musimy się wyleczyć i podreperować sprzęt. Do odlotu naszego samolotu został nam ponad tydzień. Postanawiamy pojechać do Esso, które jak twierdzą zgodnie miejscowi (którzy w Esso nigdy nie byli) jest najładniejszą wsią na półwyspie, istną Szwajcarią Kamczatki gdzie wszystkie zabudowania mają energię i ciepło z gorących źródeł. Pani w kasie która automatycznie jest dyspozytorką i włada wszystkim co związane jest z autobusami twierdzi że nie ma biletów na dzisiejszy dzień. Tłumaczę jej naszą podbramkową sytuację. Kobieta każe nam wrócić za godzinę, może coś uda jej się załatwić. Podczas godziny czekania kupujemy na miejscowym targowisku pyszne wędzone ryby i jemy potężne śniadanie. Pani z kasy sama nas woła. Załatwiła nam bilety, i nie dość że pojedziemy, to jeszcze będziemy siedzieć razem. Natomiast nie ma bezpośredniego autobusu do Esso. Jedziemy tylko do razwiołki (skrzyżowania) drogi z Esso z główną drogą prowadzącą z Kluczi do Pietropawłowska. Kierowca próbuje od nas wyciągnąć dodatkowe pieniądze za nasze duże plecaki. Bezskutecznie, za długo tu już jesteśmy. Dalej mamy złapać autobus jadący z Pietropawłowska do Esso. Ze skrzyżowania do Esso jest ponad 60 km i czekamy w upale ponad 3 godziny. Autobus jednak przyjeżdża i zabiera nas. Jedziemy przepiękną doliną mijając rzeki i potoki oraz lasy pokryte coraz to inną roślinnością. Dojeżdżamy do Esso. Niestety jest mocno przereklamowane. Pokrzywione domki, dwa baseny publiczne z termalną wodą, jednak tak zarośnięte glonami że jest tak ślisko iż nie mogę się z nich wydostać. Jedyne czym jest się tu pochwalić to muzeum etnograficzno-historyczne, i trochę urządzeń socjalnych jakich nie ma gdzie indziej, typu ławeczki dla staruszków i huśtawki dla dzieci. W Esso widzimy dużo ludzi rdzennego pochodzenia głównie Ewenów. Jest to również jedyne miejsce gdzie ludzie nie boją się turystów, można u nich zmienić dewizy i dużo jest „hoteli” o standardzie których jednak lepiej nie wspominać. My wynajmujemy normalne dwupokojowe mieszkanie na 4 dni u poznanego na przystanku Gienadija. Tam dochodzimy do siebie, naprawiamy sprzęt, kąpiemy się, pierzemy ubrania, i jemy, jemy, jemy przepyszne rzeczy gotowane przez Grzegorza. Mamy też więcej czasu żeby opatrzyć swoje nogi i podkurować się z innych kontuzji. Odżywamy.

26 sierpnia 2002 r. Po czterech dniach w Esso, wyjątkowo niewygodnym autobusem, któremu w dodatku trzeba wymienić pękniętą po drodze dętkę, wracamy do naszej bazy w Paratunce. Tam spędzamy ostatnie dwa dni pobytu.

POWRÓT DO DOMU

29 sierpnia 2002 r. Dzień wyjazdu. Wstajemy o 6.00. Umówionym dzień wcześniej minibusem z całym majdanem pakujemy się o godzinie 8.00 rano. Jesteśmy bardzo sprytnie spakowani, tak aby nie było żadnych kłopotów z kontrolami i limitem wagi na lotnisku. Np. Zioło ma kieszenie wojskowych spodni wypchane kamieniami z Kluczewskiej Sopki. Jesteśmy na lotnisku przed 9.00 rano. Odprawa i czekanie, czekanie, czekanie. Odlot samolotu opóźnia się o dwie godziny. Wylatujemy o 13.00 a nie, jak to miało być o 11.00. Lot jest niesamowity. Rosjanie piją wódkę na rozkładanych stolikach, zagryzając ją wędzonymi rybami, puste butelki po alkocholu toczą się po podłodze podczas przechyłów, stewardesy apelują do pasażerów aby nie palili w ubikacji, jednak całkiem bezskutecznie. Po 9 godzinach lądujemy w Moskwie. Tu jest godzina 13.00. Darmowym tym razem autobusem przemieszczamy się z Szeremietiewo 1 na Szeremietiewo 2, gdzie zapadamy w letarg. Dla nas jest godzina 22.00 mimo że tu jest 13.00. Próbujemy nie spać i zabić jakoś czas w ośmiogodzinnym oczekiwaniu na samolot do Warszawy. Po 19.00 przechodzimy bez problemów kontrolę paszportową a dalej prześwietlanie bagażu. Kolejny raz przydały się nasze świetne wizy. Małe zakupy w sklepach wolnocłowych i z minimalnym opóźnieniem odlatujemy tuż po 21.00 do Warszawy. Słaniamy się ze zmęczenia, dla nas jest przecież 6.00 rano po nieprzespanej „nocy” na lotnisku. Wspaniałe Panie stewardessy z LOT-u zauważają że wracamy z wyprawy. Dostajemy podwójne porcje jedzenia, jesteśmy specjalnie traktowani, jest nam bardzo miło. W końcu słyszymy ojczysty język. Jest super. Lądujemy na Okęciu po dwóch godzinach lotu. Nie ma kontroli bagażu, ani kontroli celnej. Wpadamy na przystanek komunikacji miejskiej i po chwili podjeżdża autobus linii 175 który dowozi nas pod dworzec kolejowy w Warszawie Centralnej. Kupujemy bilety i czekamy na pociąg. W końcu o 23.49 odjeżdżamy pośpiesznym pełnym nocnych złodziei i po ponad 30 godzinach podróży dojeżdżamy do Gdyni.

*) Za 1 $ płacono podczas naszego pobytu 30 Rubli rosyjskich

Rafał Król

Rafał Król
Rafał Królhttp://rafalkrol.pl
Eksplorator światów i ikonoklasta.