Dziennik ekspedycji
Poniżej zamieszczam całe kalendarium wyprawy, czyli dzienne pozycje i fragmenty moich notatek które sporządzałem każdego wieczora. Zapisy z dziennika pozwalają sobie wyrobić sobie zdanie jak wygląda proza życia podczas takiej wyprawy.
Pozycje, wysokości i raporty
Wyprawę zaczynamy z zapasami żywności na 28 dni oraz 15 litrami paliwa. W sumie przy starcie sanie ważą po 85 kg. Codziennie będziemy tracić średnio 1kg, przy końcu trasy wszystko będzie ważyć około 55 kg, my również stracimy na wadze około 10 kg każdy.
17.08.2009
Spotykamy się z Norbertem na Islandii i wspólnie lecimy z lotniska w centrum Reykjaviku do Kulusuk na Grenlandii. Kulusuk jest wyspą z której wydostajemy się wynajętą łodzią i płyniemy do miasteczka Angmagssalik ( również na wyspie) około 25 km. To największe miasto na wschodnim wybrzeżu Grenlandii z ilością mieszkańców dochodzącą do 2000 osób. Tam zgłaszamy się na policję która sprawdza nasz sprzęt, kupujemy też paliwo na wyprawę i kolejną łodzią płyniemy do wybranej zatoki Nagtivit ( 49 km ), która jest dogodnym miejscem do wciągnięcia sań na lądolód. Po wylądowaniu spotykamy trójkę Hiszpanów, dwie osoby którzy są komercyjnymi turystami i ich przewodnika, którzy wybrali sobie to miejsce na podziwianie gór lodowych. Rzeczy wnosimy trochę wyżej i śpimy na wysokości 101 m na starym brudnym lodzie. Temperatura + 5 C i deszczyk. Camp 01: N 65.62121, W 038.69041 (wys. 101 m)
18.08.2009
Wstajemy koło 5.00 czasu miejscowego (dla nas to 9.00) około 7.00 wychodzimy, tyle czasu zajmuje nam gotowanie wody, śniadanie i złożenie namiotów. Wszystko w sankach mokre od całonocnego deszczu. Idziemy wolno, ale powoli zdobywamy wysokość. Z czasem nasze gładkie podejście przecina coraz więcej szczelin. Po lodzie nasze bardzo ciężkie sanki zsuwają się i przewracają, ciągnąc nas ku szczelinom. Niezwykle ostry jest lód. Każde podparcie to skaleczenie. Nie jesteśmy w stanie robić wszystkiego w rękawiczkach dlatego do wieczora mamy bardzo poranione ręce. W trakcie podejścia teren fałduje się coraz bardziej w tysiące muld, szczelin przybywa. Obchodzenie szczelin i wielogodzinne przeciąganie sanek w tym terenie bardzo nas wyczerpuje. Dopiero późno wieczorem znajdujemy kawałek płaskiego terenu na tyle duży że zmieszczą się nasze namioty, ale dostać się jest tam tak trudno, że przenosimy rzeczy na raty. Z każdej strony naszego obozu mamy fosę ze szczelin. Dziś zimniej niż na brzegu, nie wieje. Camp 02: N 65.68736, W 038.81122 ( wys. 523 m )
19.08.2009
Dzień zaczynamy od przenoszenia sprzętu na raty. To wszystko na odcinku 1200 m, ale niezwykle trudnym i wyczerpującym. Pole muld jest tak gęste i trudne, że najpierw przenosimy plecaki i narty, potem wracamy po sanki i zaczyna się wielogodzinna męka z przenoszeniem sanek nad szczelinami, stawianiem ich po wywrotkach itd. Norbert wpada do mikroszczeliny, na szczęście tylko po szyję a sanki spokojnie stoją w bezpiecznym terenie. Od depozytu robimy około 2 km w kiepskim pofałdowanym terenie ale za to wolnym od szczelin. Zamiast szczelin pojawiają się małe rzeczki a teren zaczyna się wygładzać. Rzeczki są malutkie, ale kasza lodowa i zapadanie się po kostki w wodzie jest dosyć uciążliwe. Kolejną przeszkodą są ogromne kilkusetmetrowej długości szczeliny kilkunastometrowej szerokości przysypane miękkim śniegiem. Po takich mostach nie sposób przechodzić, teren zmusza nas do bardzo długich obejść. Przed nocą znajdujemy platformę bezpiecznego śniegu na której stawiamy obóz. Zimno i trochę wieje. Camp03: N 65.75409, W 038.89251 (wys. 807 m)
20.08.2009
Od rana mocny i bardzo zimny wiatr w twarz. Szczeliny zmieniają się w płaskie, równe z terenem i przysypane miękkim śniegiem pola. Między polami szczelin pojawiają się rzeczki i zamarznięte jeziorka. Teren zmienia się jak przekładaniec. Za polem szczelin jeziorka i rzeczki i potem kolejne szczeliny. Cały dzień bardzo wieje, a przed nocą robi się z tego huragan. Podczas rozkładania namiotów, wieje tak bardzo że Norbertowi łamie maszty. Rozkładamy oba namioty kolejno jeden po drugim, jeden z nas montuje maszty, a drugi leży na płachcie namiotu żeby jej nie zmiotło. Na dodatek lód jest tak twardy, że nie możemy wbić żadnego śledzia ani wkręcić śrub lodowych. Po raz pierwszy w życiu przenoszę świadomie swój obóz na szczelinę która jest zasypana śniegiem w którym mogę wbić śledzie. Cała operacja na kolanach, przez wiatr lądujemy w namiotach bardzo przemarznięci. Camp 04: N 65.85836, W 039.23934 (1183 m)
21.08.2009
Pierwsze trzy godziny idziemy przez ogromne szczeliny przykryte świeżym śniegiem. Kupa strachu. Potem udaje nam się z tego wyjść, wychodzi nawet słońce. Zupełnie nie wieje. Robimy tego dnia ponad 20 km. Wieczorem jesteśmy spaleni słońcem i bola nas oczy. Filtry UV i kremy jakoś tu słabo działają. Namioty znowu odciągamy na śrubach lodowych. Camp 05: N 65.93426, W 039.65834 (1419 m)
22.08.2009
Spokojny dzień, ale mroźny. Cały czas poniżej – 20C i wiatr ponad 30 km/h. Norbert trochę kręci film. Wiatr przed nocą bardzo się wzmaga i robimy odciągi namiotów z czego tylko się da.
Camp 06: N 66. 00580, W 040.29598 (1673 m)
23.08.2009
Cały dzień słońce pali niemiłosiernie, idziemy po zmrożonym na beton śniegu. Idzie się wspaniale. Zaczynają się psuć pierwsze rzeczy, zamek w namiocie, przecierają się sznurówki ,za to goi się dobrze obtarta na podejściu pięta. W nocy w namiocie tylko – 12C. Camp 07: N 66.07108, W 040.93292 (1932 m)
24.08.2009
Budzę się nad ranem z bólem głowy. Duszno, gorąco. Okazuje się że mokry lepki śnieg zakrył wszystkie wentylatory w namiocie. Za mało tlenu. Po otwarciu i wyczyszczeniu wentylatorów śpię idealnie. Trudny monotonny dzień, słaba widoczność.Camp 08: N 66.12315, W 041.43559 (2072 m)
25.08.2009
Całą noc padał śnieg. To znacznie utrudnia ciągnięcie sań. Dodatkowo psuje się widoczność która spada zaledwie do kilkunastu metrów. Podczas dnia dwa razy nieco się rozjasnia i ochładza, jakby front ciepły walczył z zimnym. Po południu szok! Przelatuje nam na horyzoncie stado ptaków, to bernikle białolice lub gęsi. Mimo że teren wydaje nam się nudny i płaski wciąż robimy wysokość. Camp 09: N 66.16924, W 041.81607 (2159 m)
26.08.2009
Dzień zaczął się mroźno i wietrznie. Po trzech godzinach fajnego marszu bardzo szybko zepsuła się widoczność. Wpadam na pomysł, aby kompas umieścić z tyłu sanek Norberta. On idzie, a ja z tyłu patrząc na kompas koryguje kierunek. Pomysł okazał się rewelacyjny i dzięki niemu nawet podczas white out nie traciliśmy tempa marszu. Niestety robi się też coraz cieplej, śnieg bardzo się klei do sanek i przywiera do nart. Mimo sporego wysiłku nie pokonujemy tego dnia dużego dystansu. Camp10: N 66.20465, W 042.23497 (2283 m)
27.08.2009
Bardzo mroźny dzień, słoneczny choć wietrzny. Trzeba bardzo uważać aby nie odmrozić palców. Jest poniżej – 20C a gdy się doliczy chill faktor z uwagi na wiatr to zdecydowanie poniżej – 30C. Ciężko się idzie. Śnieg sypki, kopny w którym bardzo się zapadamy. Camp11: N 66.23911, W 042.63203 (2349 m)
28.08.2009
Ciężkie 12 godzin harówki w kopnym śniegu. Kiepska widoczność, i cały czas pod górę. Naprawdę nie wiemy kiedy przestaniemy robić wysokość. Jest ciepło. Camp 12: N 66.25865, W 043.14629 (2441 m)
29.08 .2009
Dzień idealnie taki sam poprzedni. Norberta bardzo bolą plecy, mnie palce u stóp. Tego dnia jesteśmy na szczycie lądolodu, wszystkie kolejne noclegi będą niżej.Camp 13: N 66.28313, W 043.64891 (2544 m)
30.08.2009
Od świtu do 14.00 słońce, potem błyskawiczne zachmurzenie i white out. O 16.00 tragedia – pęka mi prawe wiązanie od nart. Robimy prowizoryczna naprawę i idziemy dalej. Camp14: N 66.33499, W 044.15991 (2477 m)
31.08.2009
Bardzo zimny dzień, temperatura spada poniżej – 30C. Ewidentnie po przekroczeniu najwyższego punktu na lądolodzie teraz jest znacznie zimniej. To wpływ zachodniej Arktyki kanadyjskiej. Strona od Europy jest łagodna i ciepła przez Golfstrom, strona zachodnia jest bardzo zimna. Norbert zmienia narty na drugą parę, bez fok tylko z łuskami. Camp15: N 66.37819, W 044.75982 (2440 m)
01.09.2009
Bardzo mroźny, chyba najzimniejszy dzień, grubo poniżej – 30C. Jedynie słońce miedzy 12.00 a 16.00 sprawia, że jest trochę cieplej. Śnieg przewiany, twardy robią się zastrugi. Odczuwamy, że teren się obniża. Co godzinę kiedy mamy przerwę tracimy 5 do 15 metrów wysokości. W nocy bardzo zimno. Camp16: N 66.44692, W 045.31265
(2319 m)
02.09.2009
Bardzo zimna noc, trochę źle się ubrałem do śpiwora i zmarzłem. Dzień również bardzo zimny, z silnym porywistym wiatrem w plecy lub z lewej strony. Sypki, przewiany śnieg. Jest tak zimno, że nie chcemy nawet robić przerw. Cały dzień chmury, dopiero kiedy stawiamy namioty wychodzi słońce.
Camp17: N 66.48205, W 045.93135 (2180 m)
03.09.2009
Całą noc bardzo wiało. Rano wiatr nieznacznie odpuszcza, mimo to ubieramy więcej rzeczy na siebie, żeby się nie odmrozić i nie doznać hipotermii. Znowu jest tak zimno, że nie chcemy stawać na przerwy. Około godz 11.00 z odległości 9 km widzimy po raz pierwszy DYE2, amerykańską bazę wojskową z czasów zimnej wojny która służyła jako wykrywanie radarowe rakiet nuklearnych. Baza z kulistą kopułą która kryje gigantyczny radar wygląda z oddali jak piłka golfowa. Czym bliżej podchodzimy do bazy tym bardziej jej ogrom nas przytłacza. Okazuje się że ta konstrukcja stoi na ogromnych hydraulicznych palach nad lodowcem. Aby do niej wejść musimy zejść stromym stokiem do dołu wytopionego pod dnem bazy. Konstrukcja jak platforma wiertnicza, z ta różnicą że stojąca nad lodem. Wewnątrz DYE2 wszystko porzucone 1988 roku. Dokumenty, raporty , konserwy, kawa w puszkach której zresztą próbujemy. Odgrzewamy tez figi z zamarzniętego słoika, ale mają jakiś dziwny posmak
(przeterminowały się w 2002 r) więc jednak z nich rezygnujemy. Śpimy w mesie, na przyniesionych z pokoi mieszkalnych materacach i tam robimy sobie wielka ucztę. DYE2 to jedyny punkt pośredni na naszej trasie. Oznacza też, że 2/3 trasy SA za nami a 1/3 przed nami. Norbert spodziewał się tu szlaków skuterowych, turystów. Nic z tego. Jedyne co tu jest to dobrze utrzymany pas startowy dla samolotów. Wydaje nam się , że dla bogatych turystów którzy tu przylatują z Kangerlussuaq awionetkami. Dopiero na końcu trasy dowiadujemy się że Innuici uważają to miejsce za złe, emanujące złą energią i nikt tam nie śpi a pas startowy służy amerykańskim pilotom do trenowania lądowania Herkulesami na lodzie. Faktycznie, chodzenie ciemnymi korytarzami jest przygnębiające a sama baza jest posępna. Czułem się w niej jak we wraku jakiegoś Titanica zimnej wojny. Wewnątrz panowała stała temperatura – 10C. Namiar GPS zrobiony w samej kopule radaru.
Camp18 (DYE 2): N 66.49246, W 046.31245 (2132 m)
04.09.2009
Mimo że wstajemy o 5.00 dopiero o 8.00 wychodzimy z DYE2. Strasznie kłopotliwe jest przenoszenie całego ekwipunku ze stromych schodów bazy przez wylodzony stok do sanek. Bardzo wieje i jest zimno. Idziemy do 19.00, w miejscu gdzie rozbijamy obóz już nie widać bazy. Camp19: N 66.61810, W 046.81475 (2007 m)
05.09.2009
Cały dzień słoneczny i dość mroźny z wiatrem który pod wieczór zanika. Pod wieczór piękne światło, Norbert kręci film. Jesteśmy cały czas głodni, zaczął się etap zżerania własnych tkanek. Deski śniegu, które załamują się nam pod nogami są dosyć uciążliwe. Camp20: N 66.71112, W 047.47215 (1801 m)
06.09.2009
Bardzo zimna noc, odnotowuję w namiocie poniżej – 25 C. Rano słońce, ale silny wiatr. Ubieramy się bardzo solidnie i nawet nie robimy przystanków, żeby nie marznąć. Cały dzień w kopnym śniegu po „falach” i garbach o długości kilkuset metrów. Łagodne podejścia i zejścia. Taka ogromna karpatka, która jednak stale obniża się. Przez garby wydaje nam się stale, że jednak idziemy do góry. Dopiero wieczorne pomiary GPS wyprowadzają nas z błędu. Jesteśmy już wyczerpani i myślimy tylko o jedzeniu. Camp21: N 66.83501, W 048.05650 (1683 m)
07.09.2009
Wieje bardzo mocno przez całą noc i pada gęsty śnieg. Rano jest problem ze zwinięciem namiotów które wraz z innymi przedmiotami wiatr próbuje nam porwać. Z trudem zwijamy obóz i wychodzimy. Już po godzinie słońce znika i przychodzi white out, a wiatr rośnie do huraganu który nami potrząsa. Przy bardzo słabe widoczności wchodzimy na tafle jezior. Na takim gołym lodzie idziemy podpierając się kijkami, ale wiatr wieje tak mocno, że przesuwa nasze sanki niczym kamienie do curlingu. Sanki nas przewracają i uciekają gdzieś na boki pchane wiatrem. Obchodzimy więc jeziorka brzegiem, unikając tego aby sanki wjeżdżały na lód bo tracimy nad nimi kontrolę. Po zejściu z jeziorek co jakiś czas wpadamy ( bo po lodzie idziemy w butach ) po kolana w śnieg. Czujemy, że idziemy przez pole szczelin zawiane świeżym śniegiem. Dopiero kiedy wpadam do szczeliny po pierś, decydujemy z Norbertem że dalej w tych warunkach nie ma sensu iść i trzeba rozbić obóz a przez szczeliny przejść przy lepszej widoczności. Stłuczone żebra którymi walnąłem o krawędź szczeliny bolą mnie jeszcze przez kilka tygodni. Najpierw wspólnie rozbijamy namiot Norberta, potem mój. Mimo huraganu szliśmy pół dnia i zrobiliśmy prawie 15 km. Camp22: N 66.87348, W 048.42070 (1448 m)
08.09.2009
Huragan trwa cała noc i jeszcze o 5.00 rano wydaje nam się, ze nie da się wyjść. O 7.00 wiatr słabnie i się przejaśnia więc powoli gotujemy się do wyjścia. O 9.00 udaje nam się wyruszyć przy bardzo silnym wietrze. Barometr pokazuje , że ciśnienie idzie cały czas do góry więc spodziewamy się, ze pogoda się poprawi. Obaj idziemy na nartach i obaj bardzo ostrożnie, kijki toną nam w śniegu daleko za głęboko jak na opad śniedu, wiemy że idziemy po polu szczelin. Dalej zaczynają się muldy z przetopionego i przewianego śniegu na które bardzo ciężko wciąga się sanki. Kiedy muldy się kończą otwiera się przed nami pole szczelin. Regularnie co 30, 40m w poprzek naszej trasy przebiega szczelina, na szczęście dobrze widoczna, bez śniegu i na tyle wąska że da się przez nią przeciągnąć sanki. Kiedy wpadają do nich połamane sople jeszcze długo dźwięczą niczym bite kieliszki. Dalej trafiamy na zamarznięte rzeczki kilkumetrowej szerokości. Wydają się zamarznięte do dna, ale w jedną z nich Norbert wpada z sankami i ma wszystko mokre. Postanawiamy nie iść już dalej, tylko szybko rozbić obóz żeby mógł się wysuszyć. Wieczorem piękny księżyc i w ogóle bardzo ładne światło. Robię kilka fajnych zdjęć wieczorem. Norbert suszy swoje rzeczy moim zapasowym papierem toaletowym. Camp23: N 66.92016, W 048.88824 (1241 m)
09.09.2009
To dzień pułapek. Cały dzień katorgi. Muldy, wysepki śniegu, na zmianę z zamarzniętymi rzeczkami. Tafle lodu na rzeczkach załamują się pod nami i wpadamy często nawet po udo w pusta przestrzeń, a często do zimnej wody. Wyjątkowo łatwo tutaj złamać nogę. Już po kilku godzinach takiego wpadania mamy pobijane kolana i uda fioletowe od siniaków. Na muldach sanki się wywracają, co chwila stajemy aby je poprawić, ustawić, dociągnąć ładunek aby się nie przesuwał. Potem idziemy po dziwnym, wytopionym lodzie. Takiego lodu nie ma w Europie. Jest wielowarstwowy, ostry, przestrzenny. Patrząc z góry wygląda jak kilka pięter kieliszków do szampana ustawionych na sobie. I faktycznie, kiedy wyleje się na to trochę wody słychać jak spływa po kolejnych piętrach niżej i bulgocze. Jest to bardzo ostry lód, tak ostry że karimaty kładziemy pod spód podłogi namiotu aby jej nie przeciąć. Potwornie bolą nas kolana i ścięgna pod kolanami. Camp 24: N 67.00720, W 049.35216 (1054 m)
10.09.2009
Tuż po zwinięciu obozu wchodzimy na pola szczelin i seraków. Ostre, wystające na kilkanaście metrów góry lodu miedzy którymi zieją bezdenne przepaście. Szczelina na szczelinie, bez możliwości obejścia. Przeskakujemy z rozbiegu szczeliny, sanki uderzają lód z poziomu metra, nawet dwóch metrów. Jesteśmy zbyt wyczerpani aby asekurować, nie mamy rezerw jedzenia ani czasu na robienie wszystkiego w najbardziej bezpieczny sposób. Ciągniemy sanki przez krawędzie, lodowe granie. Kilka godzin harówki – i… przeszliśmy 1300 metrów. Daje teren nieco się wypłaszcza, decydujemy z Norbertem że nie będziemy szli tak jak pokazuje azymut ale tam gdzie da się przejść. Idąc do góry zgodnie z azymutem weszliśmy w labirynt seraków. Teraz decydujemy iść w dołem doliny i obejść zły teren, a potem nadgonić w odpowiednim kierunku. Idziemy szybko przez pole śnieżne upstrzone muldami. Ale to szybko mija. Trafiamy za wzgórzem na jeszcze gorsze pole seraków. Dokładnie na takie którego się najbardziej obawialiśmy. Seraki są jak domy, ogromne, i nie widać co jest za nimi. Nie sposób w takim ternie planować przejścia, bo nie wiadomo za którym jest przepaść nie do pokonania z sankami lub przedzielona ogromna szczeliną. Zaczyna się nasza walka z czasem. Używając całej siły jaka nam jeszcze została forsujemy granie seraków. Pęka moja uprząż, urywają się nity sanek, metalowe obejmy, drą się pokrowce z cordury, pękają liny i zaczepy. Tego dnia psuje nam się ponad połowa ze wszystkiego co nawali nam podczas całej ekspedycji. Po bardzo ryzykownym wyjściu z drugiego pola szczelin gdzie po wąskich postach z lodu przenosimy we dwóch poszczególne sanki i toboły wchodzimy w pas bałwanów ze śniegu wielkości jednorodzinnych domków. Miedzy bałwanami wija się rzeczki i rzeki pokryte lodem. Bałwany są za duże i zbyt strome aby na nie wciągać sanie, nachylenie rzadko jest mniejsze niż 30 stopni a czasami sięga do 60. Koryta rzeczek które wiją się zgodnie z naszym azymutem są więc dla nas naturalnym szlakiem. Co jakiś czas lód się pod nami załamuje i wpadamy do wody. Sanki blokują się wtedy na krawędziach przerębli w które wpadliśmy lub na zakrętach koryt. Jesteśmy ta wykończeni że słaniamy się na nogach i ledwo możemy mówić. Przemoczeni do kolan rozstawiamy obóz. Wieczorem bardzo wieje, cały dzień padał mokry śnieg. Dziś przeszliśmy 17 km . ale to jest aż 17 km , w takim koszmarnym terenie. Przemoczone nogi bardzo trudno rozgrzać, palce są sine i mamy kłopoty z czuciem. Camp25: N 67.09434, W 049.68924 (812 m)
11.09.2009
Wstajemy w lodowatym deszczu który będzie padał cały dzień. W deszczu zgrabiałymi rękoma pakujemy wszystko na sanki. Cały dzień idziemy mokrzy, brodzac po kostki w roztopionej kaszy lodowej, wpadając do przerębli po uda, kalecząc się o ostry lód. Trafiamy na rzeki które przechodzimy wpław ciągnąc za sobą sanki, lub na inne zbyt rwące i zbyt szerokie, gdzie przerzucamy linę i przeciągamy cały ekwipunek po kolei. Najgorsze jest to, że poza azymutem nie widzimy dokąd idziemy. Więc jeżeli rzeka przez która przeszliśmy kręci meandry, może się zdarzyć że za godzinę lub wie trzeba będzie znowu ją przekraczać. Wspinamy się na kolejne bałwany które mają po 40 – 50 stopni nachylenia, ledwo wciągając na nie sanki, które po wciśnięciu na grań spadają na dół najeżdżając nam na piszczele lub szarpiąc nas w dół. Moje sanki od wielu uderzeń pękły w kilku miejscach i lód dostał się między zewnętrzną a wewnętrzną skorupę bardzo je deformując i zmieniając środek ciężkości. Efekt jest taki, że sanki przewracają się same nawet na w miarę prostym terenie. Często w jeziorkach, w przeręblach stojąc w wodzie po uda muszę wiele razy odwracać sanki żeby nie nabierały wody i żebym mógł je ciągnąć dalej. W ten sposób tracę dużo czasu i nasz marsz, a właściwie pełzanie się opóźnia. Tego dnia przeszliśmy 10,9 km okupione chyba największym wysiłkiem w naszym życiu. Po zdjęciu butów, zobaczyłem że skóra na moich obu wielkich palcach u stóp po prostu jest tak odmoczona że się odkleiła pozostawiając dwie otwarte czerwone rany. Półżywi z wyczerpania wpełzliśmy do naszych przemoczonych śpiworów i poszliśmy spać.
Camp26: N 67.12679, W 049.92675 (690 m)
12.09.2009
Jesteśmy tak wyczerpani że wychodzimy dopiero po 7.30 Śnieg z deszczem. Moje sanki bardzo się wywracają i poruszamy się wolno. Przez 2 godziny robimy zaledwie 1 km w kierunku zejścia z lądolodu. To oznacza, że nie da sięi pokonać 5 km w ciągu tego dnia… Postanawiamy zmienić taktykę. Zostawiamy moje sanki. Biorę plecak i narty od Norberta, a on ciągnie swoje sanki. Postanawiamy dojść do końca lądolodu, postawić tam obóz a potem wrócić po moje sanki, pakując co się da do plecaków tak aby je odciążyć. Na początku mamy pole szczelin i spiętrzonych seraków. Potem krętym labiryntem wychodzimy na niekończącą się sekwencję bałwanów śnieżnych między którymi wiją się strumyki wody z kaszą lodową. Idziemy po kolana w wodzie, po tych strumykach, sanki Norberta nabierają wody i kaszy lodowej, tak gdzie rzeczki skręcają niezgodnie z naszym azymutem przedzieramy się po ścianach bałwanów, skąd schodzimy do kolejnych dolin ładujemy się do wody i brniemy po kolana w kaszy tak daleko jak się da. Gdzieniegdzie koryta strumyków są tak wąskie, że sanki się blokuja i zatrzymuja, wtedy musimy im wykuwać koryto, lub przenosić wyżej. Podobnie jest na progach lodowych i małych lodospadach. Kiedy nasz GPS pokazuje niecałe 2 km od granicy lądolodu, ze szczytu któregoś z bałwanów widzę skały i kamieni. Norbert nie może uwierzyć, że to nie lód. Docieramy do kamieni o 12.00, Całujemy je i jesteśmy szczęśliwi, że udało nam się zejść z lodu. Stawiamy obóz z namiotu Norberta, opróżniamy plecaki i o 12.45 wyruszamy po moje sanki. Na szczęście śnieg nie zasypał jeszcze naszych śladów więc nie musimy szukać drogi. Przy moich sankach jesteśmy o 14.00, o 14.20 z pełnymi plecakami i i odciążonymi moimi sankami idziemy kolejny raz przez ten labirynt. Dochodzimy z resztą ekwipunku do obozu o 16.30. Przemoczeni, przemarznięci, idziemy spać. Camp27: N 67.14645, W 050.03654 (536 m)
13.09.2009
Wstajemy o 5.30 ale wychodzimy dopiero koło 8.00 Jak na złość w nocy przyszedł mróz i skuł cały nasz ekwipunek lodem. Buty mam tak zalodzone że nie jestem w stanie do nich włożyć swoich przemarzniętych stóp. Najpierw 300 m po śniegu, potem 450 po kamlotach moreny. Przenosimy sanki na raty bo jesteśmy już bardzo wyczerpani. W kolejnym miejscu musimy asekurować sanki aby nie spadły z nasypu do lodowcowego jeziorka i wyciągamy je na bitą szutrową drogę. Norbert idzie po jakiś środek transportu, do Kangerlussuaq jest stąd 30 km i nie sposób ciągnąc sanek bo nie ma śniegu. Nastawiam się na długie czekanie, fotografuje i w końcu ładuje się do śpiwora. Niedługo potem przyjeżdża Norbert z dwoma Duńczykami którzy akurat udali się na wycieczkę a w ogóle a pracownikami duńskich sił powietrznych. Z podziwem i radością robią sobie z nami zdjęcia i zawożą nas do Kangerlussuaq gdzie przez najbliższe dni staniemy się największą atrakcją.