Bhutan 2005

Impresje 2 Bhutan

05_impresje2_lucznicyŁucznicy

Narodowym sportem Bhutanu jest łucznictwo. Kropka.

Tory do strzelania znajdują się przy szkołach. Jadąc drogą napotyka się ludzi, którzy strzelają z łuku nad rzeką. Każdy chłopiec kiedyś brał udział w zawodach łuczniczych. Jeśli urodziłeś się Bhutańczykiem jesteś zarazem łucznikiem. Dobry łucznik cieszy się sławą większą od piłkarskiej gwiazdy. Każdy mężczyzna pokaże jak trzymać i jak naciągać łuk. Każdy ma w zanadrzu jakąś łuczniczą opowieść.

Intrygujące, że umiejętność posługiwania się łukiem nie ma już od dawna żadnego znaczenia praktycznego. Wojen nie było w Bhutanie od kilkuset lat, a mieszkańcy-buddyści nie zajmują się polowaniem. A zatem pozostaje jedynie męska potrzeba wykazania się zręcznością i siłą. Przejdźmy zatem do zawodów!

Strzela się na dystans około 150 metrów do postawionej na ziemi deski o rozmiarach 120 x 30 cm, na której wymalowana jest okrągła tarcza. Na taką odległość celu praktycznie już nie widać. Strzela się ze zwykłego łuku, a nie z kosmiczno-węglowo-komputerowego cuda stosowanego przez współczesnych zawodowców. W dodatku zazwyczaj wieje wiatr. Masz strzałę wyciętą z bambusa. Na pierwszy rzut oka – prawdopodobieństwo trafienia do celu zbliżone jest do szansy trafienia szóstki w totka.

Nie koniec atrakcji na tym! Wokół tarczy gromadzi się bowiem drużyna przeciwna! Mało tego, że strzelasz na jakieś obłędne odległości to jeszcze strzelasz do ludzi… Do tarczy może i nie trafisz, ale…

Nie wiadomo co dla publiczności jest ciekawsze – obserwowanie tych, którzy strzelają czy tych, którzy są ostrzeliwani. Drużyna ostrzeliwana staje blisko tarczy, a potem wzrokiem śledzi nadlatującą strzałę i uchyla się przed ciosem. Po każdym strzale głośno krzyczy, macha rękami wskazując gdzie padł pocisk. Kiedy wszyscy zawodnicy drużyny przeciwnej oddadzą po dwa strzały następuje zmiana. Teraz kolej na „naszych”. Wypuszczenie strzały, przyglądanie się jak leci, a potem obserwacja drużyny przeciwnej. Kiedy już wiadomo jak wypadł strzał wtedy zawodnik strzela po raz drugi. I tak kolejno podchodzą wszyscy członkowie zespołu.

Obserwacja drużyn jest fascynującym zajęciem i wokół toru łuczniczego zawsze jest wielu gapiów. Stoi sobie biznesman z teczką, obok kierowca nieopodal zaparkowanej ciężarówki, a dalej policjant. Ten ostatni zapewne jest na służbie, ale przecież tutaj strzelają z łuku! Nie można mieć pretensji do tego policjanta!

Początkowo wydaje się, że stojący opodal ciekawscy obserwatorzy też mogą być w niebezpieczeństwie. Po pierwsze, trzeba się nauczyć zawczasu zauważać lecącą strzałę. Wcale to nie jest takie łatwe i trzeba nieco wprawy by ją dostrzec. Po kilku minutach udaje się opanować tę sztukę. Ale ważniejsze i najbardziej zaskakujące jest to, że wszystkie strzały lądują blisko celu! Tuż obok tarczy, czasem metr dalej, czasem nieco w bok! A wydaje się to niemożliwe, po prostu niewykonalne przy pomocy tak prymitywnego łuku!

Stoisz sobie zatem obok jednej z drużyn i przyglądasz się ich wysiłkowi. Jak oceniają wiatr, jak wzajemnie podpowiadają sobie jak strzelać, jak naciągają łuk. I nagle z oddali dochodzi nieco inny krzyk niż dotąd – jest trafienie! Taką okazję można i trzeba natychmiast uczcić tańcem! I cały zespół w tradycyjnych bhutańskich strojach rozpoczyna spokojny pląs na cześć szczęśliwego strzelca!

Gra toczy się do 33 zdobytych punktów. Generalnie celny strzał w tarczy liczy się za jeden punkt. Ale punkty podwajają się jeśli łucznik obydwie strzały w serii umieści w celu. Trafienie w wymalowane na desce koło (tzw. oko byka) daje podwójny wynik. Również strzał poza tarczę, ale na odległość mniejszą niż strzała liczy się jako celny. Każdy sukces wymaga przynajmniej krótkiego tańca. W ciągu krótkiego czasu jaki obserwowaliśmy zawody w Thimpu co najmniej dwakroć była okazja by tańczyć!

Obserwacja bhutańskich zawodów łuczniczych – kto by się tego spodziewał! – wciąga jak dobry kryminał. Pomału zaczynasz dostrzegać nadlatujące strzały, potem przyglądasz się w jaki sposób operuje się łukiem, potem jeszcze ze zdumieniem patrzysz jak strzała trafia w cel. Dostrzegasz różnice w sposobie strzelania pomiędzy poszczególnymi zawodnikami. Bierze cię ochota by samemu spróbować. I kiedy sportowe widowisko zafascynowało cię na dobre i kiedy wydaje ci się, że możesz zostać na strzelnicy do zachodu słońca… Kiedy już poznałeś punktację, kiedy zaczynasz rozróżniać klasę poszczególnych zawodników, a różnica języka z twoim bhutańskim sąsiadem w trakcie komentowania ostatniego strzału przestaje być problemem… Kiedy to wszystko jest na wyciągnięcie ręki to przychodzi twoja żona i sugeruje żebyście już poszli, bo ona się nudzi…

Podobno kiedyś zaproponowano, żeby reprezentacja Bhutanu w łucznictwie wystąpiła na igrzyskach olimpijskich. Jak głosi legenda miejscowi mistrzowie strzały i cięciwy ze śmiechem odmówili kiedy dowiedzieli się, że największy sportowy dystans wynosi tylko 50 metrów…

 

06_impresje2_taktsangTaktsang

Najpierw jedziesz przez bhutańskie wioski, przedzierasz się wąskimi drogami poprzez pola. Jesteś w szerokiej dolinie zamkniętej zalesionymi górami. Dopiero szczyty tych gór piętrzą się nagą szarą skałą. Wreszcie zajeżdżasz na maleńki parking w środku lasu i ruszasz pod górę. Droga nie wydaje się być trudna, trochę tak jak w Bieszczadach – najpierw lasem, by potem wyjść na połoninę. Razem z tobą w podróż zabiera się kilka psów, których – jak to w Bhutanie – nikt nie przegania i krzywdy im nie robi. A czworonogi już się przyzwyczaiły do tego, że maszerujący na Taktsang zawsze mają ze sobą coś do jedzenia.

Przed tobą 800 m różnicy poziomów.

Bardzo szybko pomiędzy drzewami zaczyna być widoczny cel twojej wędrówki. Wczepiony w wysokie skały kolorowy koliber – klasztor Taktsang, czyli legowisko tygrysa. Jeden z najsłynniejszych monastyrów w Bhutanie założony przez legendarnego Guru Rinpoche, który w cudowny sposób przyleciał tu z Tybetu na tygrysie. Początkowo przez kilka miesięcy medytował by w końcu ruszyć w doliny i nawrócić mieszkańców na buddyzm. Tu właśnie było pierwsze miejsce skąd buddyzm opanował cały kraj. Guru wrócił w końcu do Tybetu, ale na tę samą górę trafił potem jeden z jego uczniów. Miejsce stawało się jednym z najważniejszych centrów buddyzmu nie tylko dla Bhutanu, ale także dla Tybetu. W późniejszych latach do Taktsang trafiali kolejni święci mężowie, a w XIV wieku po raz pierwszy prawdopodobnie postawiono budynki klasztoru. Kształt zbliżony do obecnego klasztor uzyskał w XVII wieku. Wielkim szokiem był pożar i prawie całkowite zniszczenie klasztoru w 1998 roku. Pieczołowicie odbudowany zaczął nawet przyjmować turystów, co do niedawna było w ogóle nie do pomyślenia.

Idziesz sobie zatem przez las, a od czasu do czasu pomiędzy gałęziami pojawia się coraz lepiej widoczna sylwetka klasztoru. Las także się zmienia w trakcie wędrówki – nagle pojawiają się pokryte porostami drzewa, albo omszone pnie, na których wyrastają paprocie. Psy biegną naprzód by sprawdzić coś w krzakach, a w chwilę później wracają kontrolując czy z tobą wszystko w porządku. Docierasz do małej kapliczki z modlitewnym bębnem, obchodzisz ją wokół zgodnie z obyczajem i za kilkadziesiąt metrów możesz odpocząć w restauracji-schronisku. Tutaj zostają najbardziej zmęczeni lub ci, którzy mają lęk przestrzeni. Z tarasu przed restauracją widok na rozświetlony słońcem klasztor jest wspaniały. Tu także zatrzymują się psy – nie wiadomo skąd wiedzą, że dalej im nie warto się wdrapywać.

Przed tobą jeszcze dojście pod klasztor, przejście obok jaskini gdzie medytował jeden ze słynnych lamów i oto on! Na wyciągnięcie dłoni. Pozostaje ostatni już etap – trzeba pokonać 720 schodów. Najpierw w dół tam, gdzie rozbija się wodospad i skąd mnisi czerpią wodę. A potem w górę do klasztornych budynków.

Taktsang, a przynajmniej ta część, która jest udostępniona turystom, jest maleńki. To bardziej jak duży dom przyklejony do skał niż kompleks klasztornych budynków. Ale jeśli masz zezwolenie na wejście to warto było spędzić tyle czasu na podchodzeniu! Wnętrze jest urocze – niewielkie pomieszczenia, maleńkie ołtarzyki, ciąg modlitewnych bębenków. Odnowiony dach świątyni na rogach zdobiony pokrytymi złotą farbą pyskami boskiego ptaka, garudy. Dzwon. Modlitewne flagi łopocące na wietrze. I niepowtarzalny widok na dolinę!!! Daleko w dole widać lasy, wioski i pola, a wszystko odległe i jakby oglądane przez odwrotnie przyłożoną do oczu lornetkę.

Taktsang jest jak greckie Meteory. Jest blisko, a daleko zarazem. Nie jest bardzo oddalony od ludzkich siedzib, ale to jednak samotnia. Wyjście w góry przynosiło ludziom na różnych kontynentach, w różnych epokach te same emocje, ten sam rodzaj oczekiwanego odosobnienia. Może to była możliwość ogarnięcia wzrokiem niecodziennego widoku. Może to było poczucie bliskości bóstwa. Może dopiero w takich warunkach można zebrać myśli, przeniknąć własne ja? Odczuwać więcej, dać się ponieść w nieznane obszary świadomości? Kto wie?

 

Poprzedni artykuł
Następny artykuł
Rafał Król
Rafał Królhttp://rafalkrol.pl
Eksplorator światów i ikonoklasta.