Impresje
Pierwsze wrażenia
Do portu w Argens-Minervois przyjechaliśmy w sobotę po południu. Barka już na nas czekała. Wydała nam się bardzo duża (15 metrów długości i ponad 3,5 m szerokości) i trudna do sterowania. Czy sobie z nią poradzimy? Pracownik biura czarterującego łodzie oprowadził nas po barce a następnie zaczął objaśniać jak się nią pływa. Okazało się, że opanowanie tej sztuki nie jest żadną filozofią. Wystarczy 20 – 30 minut szkolenia, by każdy mógł usiąść za sterem i wypłynąć na „szerokie” wody. Niepotrzebne są żadne uprawnienia. Całe trasy rejsów, wszystkie śluzy i nabrzeża są bardzo dobrze przygotowane, dzięki czemu nawet osoba, która pierwszy raz znalazła się w motorowej łodzi bez trudu sobie poradzi. Co prawda pierwszego dnia sterowanie może trochę nie wychodzić, więc barka nie zawsze płynie dziobem do przodu, lecz dlatego właśnie nabrzeże portu obite jest deskami, a burty łodzi zabezpieczane obijaczami. Coś zawsze zadziała – jak nie ster to odbicie od brzegu i jakoś udaje się „wychlapać” z portu. W porcie otrzymywaliśmy ponadto czystą pościel oraz pełne zbiorniki paliwa i wody. Paliwa starcza na cały rejs, natomiast zapasy wody trzeba uzupełniać. Woda i prąd w portach są z reguły za darmo. Do wyjątków należą przystanie, w których płaci się za postój. Cała trasa rejsu jest opisana w specjalnym przewodniku (Waterways Guide), który dobrze jest kupić w porcie (kosztuje ok. 20 euro). Dowiemy się z niego jakie miejscowości warto zwiedzić, gdzie i kiedy czynne są targowiska, jak obsługuje się niektóre śluzy.W sobotę nocowaliśmy w porcie. Na kolację zjedliśmy to co przywieźliśmy z Polski, gdyż w miasteczku nie było nawet baru. Rano okazało się, że nie mamy pieczywa na śniadanie i nie ma go gdzie kupić. Jeszcze więc w piżamach odbiliśmy od brzegu i ruszyli na poszukiwanie chrupiących bagietek, nie spodziewając się specjalnie pięknych widoków. Tymczasem tuż za basenem portowym ujrzeliśmy przed sobą długą wodną aleję wysadzoną platanami. Oto otworzył się przed nami niezwykły szlak rejsu, charakterystyczny dla Kanału Południowego. Pierwszy widok słynnego Canal du Midi na każdym musi zrobić ogromne wrażenie. Kanał powstał za panowania Ludwika XIV. Ma ponad 240 kilometrów długości, przedziela go 100 śluz. Biegnie równolegle do Pirenejów, łącząc Ocean Atlantycki z Morzem Śródziemnym. Płynąc nim na wygodnej barce trudno uwierzyć, że wykopano go łopatami 400 lat temu. Kanałem płynie się nie w dolinie tak jak płyną rzeki, lecz na nasypie. W dole po obu stronach widać spalone słońcem pola i winnice. Na horyzoncie majaczą wiejskie domy, czasem wieże kościoła. Od czasu do czasu szlak prowadzi przez mosty a wtedy pod kanałem widać rzekę, czasem łączy się on z nurtem lokalnego strumienia lub wpada do tunelów.
Korzenie platanów i kamienie, tak jak za Króla Słońce, umacniają znaczne odcinki koryta kanału. Do dziś można też oglądać kamienne nabrzeża, śluzy i mosty wybudowane w tamtych odległych czasach. Aleją platanową płynęliśmy przez dwa dni, trzeciego dnia wpłynęliśmy na słone bagna ciągnące się wzdłuż wybrzeży Morza Śródziemnego, będące rezerwatem przyrody. Szlak prowadził między groblami, korytem wypełnionym słodką wodą. Po obu stronach znajdowały się płytkie, słone rozlewiska, na których żerowały stada flamingów. Na wysokości portu Agde kanał wpada do zatoki morskiej. Musieliśmy ją przeciąć przy dość silnym wietrze, by dopłynąć do kolejnego portu Sete, a więc poczuliśmy również smaczek morskiej przygody. Dalej szlak wiódł nas przez mokradła aż do Montpellier.
Wzdłuż całego kanału biegnie droga po której kiedyś szły konie ciągnące barki towarowe, dzisiaj biegają po niej turyści. Po obu brzegach widać mnóstwo małych miasteczek. Prawie w każdym jest ryneczek wysadzony platanami, sklep z winem i piekarz oraz zabytkowy kościół wybudowany przynajmniej w X wieku. Miłośnicy historii starożytnej mogą szukać w Prowansji śladów budowli wzniesionych przez Rzymian. Wszystkie one ciągle stoją, przetrwały w oryginale do dziś, gdyż Prowansja mało ucierpiała podczas drugiej wojny światowej. My byliśmy nastawieni raczej na szukanie miejscowych specjalności do wypicia i zjedzenia. Dlatego też już w poniedziałek zatrzymaliśmy się nieopodal winnicy. Szyld głosił, że istnieje ona od średniowiecza. Z nabrzeża powędrowaliśmy malowniczą dróżką i zadzwoniliśmy do bramy. Otworzył nam sam właściciel, jak się okazało potomek założyciela, tego ze średniowiecza. Powiedział, że jest już po zbiorach winogron. Nowe wino właśnie dojrzewa w kadziach wysokich na dwa piętra, które możemy zobaczyć, ale zeszłoroczne czeka w butelkach na miłych turystów z Polski, zaproszeni więc jesteśmy na degustację. Wino smakowało nam bardzo i okazało się wcale niedrogie (4 do 11 euro za butelkę) więc wróciliśmy na barkę nieźle zaopatrzeni. Produkty spożywcze kupowaliśmy na targowiskach. Szukaliśmy tam wędzonych wędlin, różnorodnych pasztetów, oliwek przyrządzanych na sto sposobów, serów i sałat. Obiady gotowaliśmy przeważnie na barce, poza oszczędnością również dlatego, że nie łatwo było nam znaleźć restauracje.
Lokale przeznaczone dla turystów były już we wrześniu pozamykane. Na wsiach znajdowaliśmy tylko sklepiki, które w dodatku są nieczynne w południe. Na restauracje trafialiśmy jedynie w większych miejscowościach, lecz obiad można było tam zjeść dopiero po 18 godzinie. Nie mniej spróbowaliśmy prowansalskiej pizzy – pieczonej na bardzo cieniutkim cieście, wyjątkowo chrupkim oraz owoców morza ale na te przysmaki nie każdy ma apetyt. Pamiątki i prezenty kupiliśmy pod koniec naszej wycieczki, we czwartek. Dobiliśmy wtedy do przedostatniego naszego portu w mieście Aigues – Mortes czyli Trujące Źródła. Miasto sprawia niezwykłe wrażenie. Z portu widać tylko białe, wysokie mury a przed murami trawnik. Co może być za murami? Wydaje się, że jedynie puste, stare domy do zwiedzania. Nic podobnego! Za murami wre życie. Pełno sklepików, lokali, hotelików, pełno też ludzi. Na rynku stoi pomnik króla Ludwika IX Świętego, który w XIII wieku założył to miasto jako port dla wypraw krzyżowych do Ziemi Świętej. Ale miasto już od dawna nie leży nad morzem. Oddziela go od niego pięciokilometrowy pas piachu naniesionego przez wiatr i fale. Mury obronne pozostały jednak w nienaruszonym stanie.
Idziemy zatem na zakupy. Prowansja słynie z upraw lawendy. Kupujemy więc olejki lawendowe, mydła lawendowe, poduszeczki wypchane lawendą, lniane ściereczki z wyhaftowanymi kwiatami lawendy, miseczki z namalowanymi kwiatami lawendy, takież solniczki, talerzyki, spódniczki dla małych dziewczynek również motywami lawendowymi. Ceny zróżnicowane. Na przykład mydełko pięknie zapakowane w papier na którym widnieją kwiaty lawendy kosztuje 3 euro, spódniczka niestety 30. Prócz lawendy kupujemy koguty, bo kogut jest symbolem Francji. Mamy więc koguta na patyku, koguta który jest dzwonkiem i takiego który jest solniczką, inny służy do przykrywania masła albo jest namalowany na fajansie względnie wyhaftowany na ściereczkach. Naprawdę, nie wróciliśmy do naszych rodzin i przyjaciół w Polsce z pustymi rękami.
Nasza podróż kończyła się w sobotę w porcie Ariane, ale przypłynęliśmy tu już w piątek aby popołudnie spędzić w pobliskim Montpellier. Jest to jedno z najpiękniejszych miast w południowej Francji. Niegdyś było twierdzą protestantyzmu. W 1622 roku Ludwik XIII oblegał je przez osiem miesięcy, niszcząc doszczętnie średniowieczną zabudowę. Sto lat później na miejscu ruin powstały nowe, eleganckie rezydencje. Dzisiaj pokazywane są turystom jako zabytkowe domy.
Życie w Montpellier koncentruje się wokół Place de la Comedie, przy którym stoi gmach opery wzniesiony w XIX wieku i rzeźba Trzy Gracje. Wieczorem plac biorą w posiadanie studenci, słuchacze tutejszych renomowanych uczelni: akademii medycznej i uniwersytetu. Siadamy przy kawiarnianym stoliku i z przyjemnością poddajemy się festynowej atmosferze nadciągającej nocy. A młodzież bawi się różnie. Jedni oglądają występy mimów, inni wprowadzają się w stan lekkiego upojenia alkoholowego przy dźwiękach fałszującej gitary, bo gitarzysta, upozowany na Banderasa, ledwo trzyma się na nogach. Po obrzeżach placu dyskretnie krąży patrol policji. W sobotę rano pakujemy walizki, „zdajemy” barkę i ruszamy na lotnisko. Wracamy do Polski, z postanowieniem, że barką popłyniemy jeszcze raz.