Relacja
07.08.06 r
Podróż z oddalonego o ponad 800 km Istambułu zajmuje nam całą noc. W Kayseri lądujemy o 7.00 rano. Wstaje słońce i zupełnie nie przeczuwamy upału, który nadejdzie już za kilka godzin. Po 8.00 przyjeżdża z Antalii Madej, który jest pilotem wycieczek znanego biura turystycznego i rezyduje w Turcji już od kilku miesięcy. Z Madejem marzyliśmy o Araracie przynajmniej od 10 lat. Bardzo się cieszę, że do ekipy dołączył stary druh, który zna język i tutejsze realia. Jak się okazuje Madej jest chory, co będzie mu dokuczało przez cały wyjazd. Z Kayseri udajemy się podmiejskim autobusem do miasteczka Hacilar. Dowiadujemy się od Madeja, że jest ono miejscem słynnym z najstarszych stanowisk archeologicznych, które mają ponad 5700 lat. Wysiadamy na wysokości 1060 m n.p.m. i zaczyna się nasze mozolne podejście w kierunku rosnącego w oczach Erciyesa. Powietrze momentalnie nas „zatyka”. Języki stają kołkiem i przywierają do podniebienia. Śluzówka w nosach wysycha błyskawicznie i zaczynamy się krztusić. W powietrzu pełno jest pyłu wulkanicznego, żużlu i pyłków roślin. Dookoła krzaki, które przy najmniejszym poruszeniu uwalniają zapachy, które znamy jedynie w postaci kuchennych przypraw. Wilgotność powietrza jest zerowa. Kaszlemy i prychamy. Żar leje się z nieba. Co chwila połykamy kilka łyków wody. Pijemy więcej, niż można by przypuszczać. Szybko zdaję sobie sprawę, że będziemy mieli problemy z wodą. Przy szutrowej drodze, znajdujemy studnię, gdzie miejscowi pasterze poją bydło. Zarządzam napełnianie bukłaków. Zintegrowany system uzdatniania wody, w którego zasadność wątpiono okazuje się przydatny już od pierwszego dnia wyprawy. Na 9 osób napełniamy 4 bukłaki po 10 litrów wody oraz każdemu bukłaki lub bidony osobiste. Przesypiamy najgorszy upał w cieniu przydrożnych drzew, przy okazji odsypiając nieco noc spędzoną w autokarze. Tuż po 16.00 wyruszamy pod górę. Idziemy wśród ostów i karłowatych krzaczków. Nasze obciążenie wzrosło do 40 kg. Idzie się bardzo ciężko. Kaszląc, stale odklejając język od podniebienia, po godzinie zrobiliśmy tylko 100 m przewyższenia. Po następnej godzinie jesteśmy dopiero na wysokości 1900 m n.p.m. Na domiar złego nasza schematyczna mapa, jedyna jaką udało się znaleźć w internecie, jest zupełnie do niczego. Nie ma szans, żebyśmy doszli tego dnia na planowaną wysokość 2700 m n.p.m. i założyli obóz pierwszy. W oddali za to pojawiło się coś, co mamy za camping lub obóz. Zakładamy, że to miejsce oznaczone na naszej mapie jako „Dag evi”. Żeby się tam dostać musimy obejść spory jar i zdobyć jeszcze trochę wysokości. Słońce mimo późnego popołudnia pali niemiłosiernie. Aby pokonać wąwóz musimy przejść pod stromą ścianą skalną, gdzie gniazdują ptaki przypominające jaskółki. Ostatni kawałek to strome podejście, które bardzo nas wyczerpuje. Resztką sił przechodzimy przez drut kolczasty i… lądujemy na tureckiej imprezie. Jesteśmy na skalnym plateau, dokąd prowadzi polna droga. Z tego miejsca roztacza się wspaniały widok na całą dolinę i odległe Kayseri w dole. Ponieważ jest tu woda, która sączy się z małego kranika w ścianie, miejsce jest znakomitą lokalizacją na pikniki i biesiady. Wyglądamy kiepsko. Turcy od razu częstują nas jedzeniem i piciem. Dostajemy bułki z mięsem, gorącą herbatę, soki. Powoli dochodzą kolejni członkowie naszej ekipy. Jesteśmy wyczerpani i odwodnieni. Martwię się o najsłabszych. Musimy odpocząć. Turcy nie chcą od nas ani grosza za jedzenie i pomoc, a na dodatek wieczorem dostajemy od nich jeszcze arbuzy. Dowiadujemy się też, że jesteśmy w Sercer – informuje nas o tym bardzo przyjemny siwy Pan, który okazuje się być burmistrzem Hacilar i organizatorem „imprezy”. Stawiamy namioty i pijemy, pijemy, pijemy. Po zachodzie słońca robi się chłodno. Nawodnieni idziemy spać.
08.08.06 r
O 7 rano budzi nas słońce. Śniadanie, zwijanie obozu, wychodzimy po 10.00 Poprzedniego dnia uzyskaliśmy od Turków wiele istotnych informacji, gdzie jesteśmy i jak mamy iść dalej. Polną drogą wspinamy się w ogromnym upale na przełęcz opodal góry Lifos, gdzie droga się kończy. Na przełęczy spotykamy pasterzy, którzy wypasają bydło i zbierają zioła. Instruują nas jak bezpiecznie zejść do dwupasmowej drogi. W dole, w ogromnej dolinie widzimy szeroką autostradę do której musimy zejść. Przedzierając się przez kolczaste rośliny z żalem schodzimy w dół, tracąc wysokość z takim trudem zdobytą dnia poprzedniego. W dolinie, przy drodze łapiemy transport na dwie tury. Najpierw jedzie Łukasz z dziewczynami (czyli Laski), a kolejny transport zabiera pozostałą szóstkę. Dojeżdżamy do Tekir, miejsca gdzie znajduje się sporo jarmarcznych bud, dużo wojska (jak się okazuje kilkaset metrów wyżej znajduje się spora tama, a za nią zbiornik wodny) oraz kilka hoteli. Tekir znajduje się na wysokości 2200 m n.p.m. i jest to podobno centrum sportów zimowych sławne na całą Turcję. Poza wyciągiem narciarskim, który ma dwa etapy i dochodzi do wysokości 2970 m n.p.m. (jak się okaże w rzeczywistości do wysokości 2790 m .n.p.m.) nie widzimy tutaj żadnej infrastruktury. Faktycznie, zimą to może być doskonałe miejsce na narty, ponieważ odległość od stacji górnej wyciągu do dołu daje ogromne możliwości wyboru tras, ale teraz przygnębiają nas tony śmieci zarówno usypanych w sterty, wprasowanych w jezdnię jak i przewalanych wiatrem. Z przeciwnej niż Erciyes strony drogi widzimy setki namiotów różnych kształtów i wielkości rozrzuconych bez ładu i składu po całym zboczu doliny. Większość z nich to duże altanowe namioty z bawełny, takie jakich kiedyś i u nas się używało. Nie mieszkają tam jednak turyści, ale tureccy nomadzi. Udaje nam się znaleźć na 2 noce przyzwoity hotel za 35 YTL (1 YTL = około 2 zł 10 gr) za 2 noclegi. Dostajemy 3 pokoje 3 osobowe. Mamy gdzie zostawić rzeczy, odespać i bez bagażu zaatakować majestatyczny Erciyes. Wieczorem Madej ustala w przydrożnym barze bardzo fajną kolację z baraniną (Saczka Wurme). Wszyscy są w dobrych nastrojach, umawiamy się z obsługą wyciągu, że jutro najwcześniej jak się da, czyli o 8.00 jedziemy do góry. Wyciąg w dwie strony 20 YTL. Wieczorem z okiem hotelu obserwujemy ogniska nomadów, w których palą się śmieci.
09.08.06 r
Wstajemy o 6.00 i gotujemy na śniadanie kaszki. Wychodzimy przed 8.00 i idziemy zarejestrować nasze wyjście na górę w budynku opodal wyciągu. Przez okno wychyla się jakiś facet, który coś krzyczy do Madeja. Madej coś krzyczy do niego. W ten sposób jesteśmy zarejestrowani i możemy spokojnie zdobywać górę. Jesteśmy pierwszymi klientami na wyciągu. Wraz z nami jedzie część obsługi, żeby uruchomić kolejny etap wyciągu. Górna stacja znajduje się na wysokości 2790 m n.p.m. Do szczytu mamy więc 1200 m przewyższenia. Wybieramy drogę najdłuższą, która prowadzi od lewej strony moreną boczną lodowca, następnie coraz wyżej, półokręgiem, rozsadzonym eksplozją brzegiem krateru aż do szczytu. Dzięki temu możemy przyjrzeć się całej górze, każdej skalnej iglicy i każdej bryle tufy. Wspinamy się coraz wyżej, łatwą granią. Erciyes to jedna ogromna kupa gruzu, totalna erozja. Wszystko ucieka spod nóg, kruszy się , odpada. Na wysokości 3000 m mijamy malutki namiocik. Niedługo potem spotykamy parę Francuzów idących od szczytu, właścicieli tego namiociku, którzy uprzedzają nas, że dalej jest trudno, a za nimi idzie jeszcze grupa, której jeden uczestnik miał wypadek. To tłumaczy obecność kilku namiotów tuż za górną stacją wyciągu. W końcu po wielu wzniesieniach (między 3200 m a 3300 m wysokości) dochodzimy do dwustumetrowej bariery skalnej na wysokości 3600 m n.p.m. Trzeba ją ominąć prawą stroną od przepaści, na której dnie znajduje się brudny od pyłu wulkanicznego lodowiec. Omijamy podstawę bariery, pod nami w dole lodowiec, do góry wiedzie droga przez rumowisko skalne i jęzor starego lodu. Teraz już wiemy, gdzie „pojechał” Francuz. Miejsce jest fatalne. Wszystko usuwa się spod nóg, zjeżdża. Co chwila ktoś strąca kamienie, które z łoskotem lecą w dół albo powodują całe kamienne lawiny. Zbocze ma nachylenie miejscami do 70°. Nawet duże kamienie, pozornie mocno przytwierdzone nie trzymają się gruntu i nie gwarantują pewnego oparcia. Wszyscy są zdenerwowani, nikt nie czuje się dobrze mogąc poruszyć kamień, który kogoś trafi. Rumowisko wydaje się nie mieć końca. O asekuracji nie ma mowy. Kilkadziesiąt metrów ponad stokiem znajduje się szczyt, na którym stajemy o godz. 13.35. Jesteśmy na wysokości 3890 m n.p.m. Obok nas powiewa ogromna turecka flaga. Kawałek dalej stoi sobie igliczka ze znakiem triangulacyjnym i to jest najwyższy wierzchołek, który sobie już darujemy. O godz. 14.00 zaczynamy schodzić. Tego zejścia wszyscy boimy się najbardziej, jest naprawdę bardzo niebezpiecznie. Ja schodzę pierwszy, szybciutko, żeby nie tracić czasu. Schodzimy pojedynczo, żeby na nikogo nie zwalić kamieni. Robię odpoczynek dopiero za barierą skalną, bardzo się martwię o pozostałych. Dochodzi Michał, potem kolejno pozostali dwójkami. Powoli opada z nas napięcie. Pierwsi z nas są pod wyciągiem o 16.40 – Michał, Iza, Wojtek, Łukasz i ja. Jakiś nowy pilnujący górnej stacji chce od nas pieniądze, tłumaczymy, że płaciliśmy na dole i wjeżdżaliśmy rano. Na szczęście nie musimy płacić drugi raz. Na dole idziemy do przydrożnego baru na herbatę, odpalam telefon satelitarny i dzwonimy do domu. Wieczorem mycie i czyszczenie odzieży z wszechobecnego pyłu. Podsumowujmy dzień i idziemy spać. To był najbardziej niebezpieczny dzień naszej wyprawy.
10.08.06
Rano pakowanie i śniadanie w fajnej atmosferze w hotelowej restauracji. Odjeżdżamy o 13.00 wynajętym busem do Kayseri. Madej nie chce ustąpić naszemu kierowcy i zapłacić 70 YTL, zaczyna się awantura, aż zbiegają się gapie i interweniuje jandarma. W efekcie płacimy 60 YTL. Potem dzielimy się na 2 grupy, jedna zwiedza miasto a druga pilnuje plecaków. Odbywa się słynny pojedynek Hani i Michała na pożeranie arbuza, potem idziemy na miasto, zwiedzamy starą cytadelę i udajemy się na obiad. Pieczona oberżyna, sałatki, drób, baranina w morelach. Hania ma problemy z wymianą brytyjskich funtów, udaje się dopiero w 5 czy 6 banku. Wieczornym autokarem o 19.30 jedziemy do Dogubayazit. Dziewczyny ledwo zdążają na autobus z powodu mycia głowy w umywalce (to już będzie rytuał). Noc spędzamy na fotelach autokaru lub na podłodze jak Michał czy Łukasz. W nocy kilka postojów, spektakularne przejazdy i serpentyny przez góry nawet na wysokości 1800 m n.p.m.
11.08.06 r
O 9.00 jesteśmy w Agri, autobus się wyludnia i dalej jedziemy prawie sami. O 11.00 przyjeżdżamy do Dogubayazit. Małe miasteczko pełne kontrastów. Obok lepianek nowoczesne domy z plastikowymi oknami. Na nowiutkich drogach osiołki ciągnące wozy. Już na przystanku zagaduje nas człowiek z agencji turystycznej, która ma biuro opodal. Zaczynają się żmudne negocjacje cenowe. Na szczęście w biurze mają internet i możemy im pokazać naszą stronę. To diametralnie zmienia sytuację. Im zależy na reklamie, poza tym mogą nas potraktować jako klub wysokogórski, a nie amatorów. Pozwala to zmniejszyć cenę za pozwolenia, ale i maksymalnie skrócić procedurę załatwiania pozwoleń. Dodatkowym atutem jest fakt, że mamy pełne wyposażenie i żywność. W końcu dobijamy targu. Zawożą nas na kemping położony nad miastem tuż pod słynnym pałacem Iszak Paszy, skąd rozciąga się niesamowity widok na seledynowe skały a w dole całe Dogubayazit. Już następnego dnia mamy zacząć zdobywać górę. Selekcjonujmy potrzebne rzeczy i pakujemy się. Idę spać około 23.00 po kapitalnej nasiadówce z dziewczynami przy filtrowaniu wody.
12.08.06 r
O 6.30 jemy śniadanie, godzinę później jedziemy do miasta po zakupy. Uzupełniamy zapasy słodyczy i benzyny. Potem zabytkową ciężarówką wywożą nas za miasto, klucząc coraz gorszą drogą wśród umorusanych błotem dzieci wołających za nami, pośród lepianek, których dachy zaopatrzone są w zardzewiałe talerze satelitarne. Coraz bliżej lśniącego w słońcu Araratu. Droga pozwala nas zawieść na wysokość 2200 m n.p.m. Dalej idziemy piechotą prowadzeni przez zaufanego Kurda, modnie ubranego w czapkę, koszulę, wełniany blezerek i takąż marynarkę, który pędzi przed sobą objuczonego muła. Na wysokości 2500 m n.p.m. dochodzimy do osady naszego przewodnika, gdzie kobiety częstują nas herbatą oraz oferują do sprzedaży ręcznie robione skarpety i chusty. Dookoła pasą się owce. Musimy uważać na psy pasterskie, które są agresywne w stosunku do obcych. O 13.30 jesteśmy na wysokości 3310 m n.p.m. W tym obozie nie ma wody. Możemy ją kupić od Kurdów pilnujących obozu po 1 YTL za litr. Teren nie jest idealnie płaski, stoi sporo namiotów, a na dodatek całe miejsce jest upstrzone tysiącami głazów i kamieni. Mimo tego znajdujmy niezłe miejsca porośnięte trawą i stawiamy obóz. Wysokość jest odczuwalna. Błędniki trochę nas zawodzą. Oddycha się głębiej, szczególnie po wysiłku. Dołącza do nas nasz przewodnik Dżuma (który jak się okazuje jest młodszym bratem naszego dotychczasowego przewodnika- eleganta). Gotujemy obiad i stawiamy plandeki, żeby schronić się przed palącym słońcem. W cieniu plandek po obiedzie udaje nam się przespać. Po zachodzie pięknie widać gwiazdy. Dzwonimy wieczorem do Gosi i Piotrka Narczyków, żeby złożyć im życzenia z okazji właśnie odbywającego się ślubu. Kładziemy się spać około 21.00.
13.08.06 r
Wstajemy o 7.00, jemy śniadanie i wychodzimy o 9.00. O godz. 12.00 pokonawszy skalne rumowisko stajemy w obozie drugim na wysokości 4160 m n.p.m. Tu już jest bardzo mało miejsca na postawienie namiotów. Wszędzie skały. Zwija się spora ekipa z Hiszpanii i „zwalnia się” miejsce dla naszych namiotów. Michał wykonuje ogromną pracę wykopując kamienie i ziemię pod nasz namiot. Niedaleko znajdujmy źródło. Wszyscy czujemy się podle. Zawroty głowy, biegunki, senność. Ja robię sobie wycieczkę na bazaltowy pipant 100 m nad obozem. Idziemy spać równo z zachodem słońca w okolicach 19.00. W nocy temperatura spada poniżej 0C.
14.08.06 r
Wstajemy o 1.00 w nocy budzimy Dżumę i w pośpiechu gotujemy śniadanie. Wychodzimy o 2.00. Tuż po wyjściu Iza oznajmia nam, że bardzo źle się czuje i wraca do namiotu. Jest mi smutno, że źle się czuje, ale bardzo ją podziwiam za trudną decyzję. To wielka odwaga umieć zapanować rozsądkiem nad własnym ego. Wspinamy się skalną grzędą, która stromo prowadzi nas do góry do wysokości 4900 m n.p.m. Nasz przewodnik Dżuma prowadzi nas bardzo równo, w ciemnościach rozświetlanych naszymi latarkami słyszymy tylko jak co jakiś czas śpiewa po kurdyjsku. Na 4900 m n.p.m. zaczyna się lodowiec. Stary lodowiec, z brudnego lodu topionego codziennie przez słońce. Zakładamy raki. Jest znacznie zimniej niż pokazywały prognozy. Woda zamarza w rurkach do bukłaków. Mrowią nas palce rąk i stóp. Ararat rzuca idealnie symetryczny trójkątny cień. Na szczycie jesteśmy z Wojtkiem przed naszym przewodnikiem, który nie umie wyjść z podziwu dla naszego tempa. Dowiadujemy się, że jest w tym sezonie po raz 22 na szczycie, ale takiej ekipy jak my jeszcze nie miał. Szczyt osiągamy o godz. 6.00 rano. Robimy zdjęcia, cieszymy się, wbijam sobie pozycję do GPSa. Dżuma pokazuje nam gdzie jest Gruzja, a gdzie Armenia i Iran. Przez chwilę widać nawet odległy Demavand. Ostatnia dochodzi do nas roztrzęsiona Hania. Podczas drogi do góry trzykrotnie odpinał jej się rak. Na nic zdawało się staranne zapinanie i pomoc Paszczaka. To mogło być bardzo niebezpieczne. Ku mojemu zdziwieniu Dżuma pokazuje mi na samym szczycie ziejącą zimnem szczelinę. Może być ich tutaj dużo więcej ukrytych pod powierzchnią lodu. Dociera do mnie, że ten lodowiec wcale nie jest taki łatwy. Zejście zajmuje nam 3 godziny, ale jest bardzo mozolne. Przewracamy się na żużlu, poruszamy kamienie, kilka osób łamie kije trekingowe. W naszym obozie rozbijamy płachty i chowamy się przed słońcem. Iza czuje się trochę lepiej, ale jest dalej bardzo słaba. Wszyscy są zmęczeni i postanawiamy mimo, że jest dopiero godzina 9.00, że tego dnia zostaniemy na 4200 m n.p.m. Wysokość daje nam się we znaki, nie mamy apetytu, kiepsko się czujemy, wcześnie idziemy spać.
15.08.06 r
Wstajemy o 5.00 rano jest zimno i wieje. Wszyscy jesteśmy bardzo spuchnięci i czujemy się kiepsko. Gotujemy śniadanie i zwijamy obóz. Zaczynamy schodzić przed 7.00 W obozie pierwszym na 3310 m n.p.m. jesteśmy po godzinie. Kurdowie częstują nas herbatą. Czym niżej tym bardziej dokucza nam upał. Po następnych trzech godzinach dochodzimy do drogi. Na 2200 m n.p.m. czeka na nas ciężarówka, która zawozi nas do miasta Dogubayazit, które znajduje się na wysokości 1600 m n.p.m. Świeże owoce, napoje, a później prysznic i odpoczynek.
Zdobyliśmy Ararat, udało się przetestować sporo sprzętu i zintegrować naszą grupę – Polskie Centrum Ekspedycyjne. Wraz z Madejem spełniliśmy stare, szczenięce wręcz marzenie. Góra nie była duża, wyprawa nie była ekstremalna, ale satysfakcja z tego, że spełnia się własne marzenia w towarzystwie ważnych dla mnie ludzi jest bardzo motywująca.
11.09.06 r