Afryka Zachodnia 2004

Impresje – Burkina Faso

Rudolf

rudolf_04_rudolfBył naszym przewodnikiem po Bobo-Dioulasso, drugim co do wielkości mieście w Burkinie. Jego rodzice byli animistami, którzy przeszli na chrześcijaństwo. On był chrześcijaninem, który nawrócił się na islam. A wszystko przez bębny. Bo Rudolf gra ze swoimi przyjaciółmi na bębnach. A ponieważ wszyscy prócz niego byli muzułmanami to nagle okazywało się, że jak im nie odpowiadał na koncerty piątek, to jemu nie odpowiadała niedziela. Więc Rudolf – po sprawdzeniu, że obie religie mają wspólne korzenie – przeszedł na islam. I teraz cały zespół może bez przeszkód spotykać się, prowadzić próby czy dawać koncerty. Rudolf nie widzi wielkiego problemu – wokół jest wielu animistów, jest wielu chrześcijan i wielu muzułmanów, a wszyscy żyją ze sobą czy obok siebie bez konfliktów, bo więzy i nakazy plemienne są silniejsze niż religia.

Burkina jawi się jak zielona oaza po pustynnych krajobrazach Mali. Ludzie tutaj już też jakby bardziej wyluzowani, jakby łatwiej i mniejszym wysiłkiem im się żyło. Więcej hałasu na ulicach, stroje bardziej uniwersalno-ogólnoświatowe, jakieś spodnie, jakieś T-shirty. A to po tradycyjnym Mali, gdzie ciągle większość na ulicach chodzi ubrana w boubou, podkreśla dodatkowo różnice.

W Bobo koniecznie trzeba pójść na stare miasto, które wygląda nieco inaczej niż w miastach europejskich. Tutaj jest niska gliniana zabudowa, wąskie uliczki, maleńkie podwórka. Na takim podwórku może być mały browar, gdzie w dwóch kadziach warzy się lokalne piwo. W zaułku nieopodal jest warsztat kowala, który tak jak przed kilkuset laty wykuwa z żelaza ozdobne przedmioty. A jak kowalowi dać parę groszy to zademonstruje jak gra się na kowalskich miechach, które nagle zaczynają sapać i dyszeć w afrykańskim rytmie. Dalej za rogiem stoi fetysz z zastygłymi resztkami ofiar. W dawnym Bobo był jeszcze cały kwartał griotów, śpiewaków i poetów, afrykańskich trubadurów przez całe życie ćwiczących pamięć i pieśnią niosących w przyszłość dawne historie. Stare miasto leży nad rzeką, a właściwie nad strumieniem. Gromadzą tu się kobiety by wyprać ubrania i poplotkować, a obok chlapie się dzieciarnia, a dalej prosiak przyszedł się napić wody. W zakolu strumienia pływają sobie święte ryby – nikt ich nie łowi, nikt im nie przeszkadza. A jak która zdechnie to robi jej się uroczysty pogrzeb, z tańcami i z muzyką.

Na koniec spaceru przez stare miasto Rudolf skrzyknął (przez komórkę, a jakże…) swoich kumpli i dali zaimprowizowany koncert na bębnach. Dotarliśmy do jakiegoś starego magazynu – tam już na nas czekali. I bębniści, i dzieciarnia zwabiona uderzeniami w bęben, jacyś przypadkowi przechodnie, a i miejscowy policjant załapał się na atrakcję. Chłopcy usiedli i dali ognia!!! Podobno wśród białych też są tacy, którym się wydaje, że mają poczucie rytmu. Podobno są nawet tacy którzy zajmują się grą na instrumentach perkusyjnych. Im trzeba odradzić wyjazd do Bobo-Dioulasso – no chyba, że stać ich na seanse z terapeutą, by wyleczył ich z frustracji po usłyszeniu tego co potrafią zrobić na bębnach Rudolf i jego koledzy…

julienne_01_julienneJulienne

W Gaoua wylądowaliśmy przez przypadek. Gdyby nie stan wyjątkowy na Wybrzeżu Kości Słoniowej i konieczność zmiany trasy to nigdy byśmy tam nie trafili. A tak trzeba było jechać przez całą Ghanę i ostatni z postojów w Burkinie wypadł właśnie w Gaoua. W mieście tym – a wygląda ono jednak jak wielka wieś, a nie jak miasto – jest muzeum poświęcone plemieniu Lobi. Plemię to mieszka po części w Burkinie, po części w Ghanie, ale także na Wybrzeżu Kości Słoniowej. Początek zbiorom dał jeden z francuskich urzędników kolonialnych, który wylądował w tej okolicy w latach 20-tych XX wieku. Jako pierwszy robił Lobim zdjęcia, zbierał ich obyczaje i przedmioty użytku codziennego.

Przeurocza kustoszka prowadzi przez typowy dom Lobi, który jest jak bunkier z kolejnymi pomieszczeniami bez okien i z wejściem na dach. Przed każdym domostwem jest rodzinny fetysz, gdzie składane są ofiary. Po kilkuminutowym pobycie w ciemnym i gorącym jak piec pomieszczeniu z radością przechodzimy do sal muzealnych, gdzie zgromadzone są różne drobiazgi wytwarzane przez Lobich oraz ich stare zdjęcia z czasów kiedy praktycznie nie mieli kontaktu z europejską cywilizacją. Lobi praktykują wielożeństwo i w jednym obejściu jeden mężczyzna mieszka z kilkoma żonami. Każda rodzina ma swoje „herbowe” zwierzę – nie wolno im tego zwierzęcia ani zabijać, ani jeść. Wszelako rodowe nazwisko dziedziczy się po linii matki. Majątek żony rozpoznaje się po ilości ceramicznych mis i garnków – ich potłuczenie oznacza przeważnie rozwód. Każda żona ma swoje pomieszczenie w domu i każda ma swój dzień kiedy to przygotowuje posiłek dla całej rodziny. Tego dnia mąż spędza noc razem z nią. Dzieci mieszkają wspólnie z matką w jej „pokoju”. Do czasu obrzędu inicjacji nie mają imion, a tylko – można by rzec – numer porządkowy. A ceremoniał taki organizowany jest tylko raz na siedem lat!

Wracamy z muzeum rozwalającym się, pordzewiałym i połatanym drewnianą sklejką busem. Kiedy ów pojazd podjeżdża pod stację benzynową tankowanie odbywa się przy włączonym silniku (istnieje obawa, że wóz może już nie odpalić), a kierowca w trakcie tego tankowania rozmawia z pompiarzem popalając papieroska. Jestem wciśnięty pomiędzy jakieś deski, a pospawane kratki więc pozostają mi jedynie zdrowaśki, by dzisiejsze tankowanie nie zakończyło się eksplozją. W mieście jest już zupełnie ciemno, a mrok rozjaśnia raczej naftowe, a nie elektryczne światło. Jedyny hotel w mieście ma wprawdzie kilka klimatyzowanych pokoi, ale nadjechała dżipami amerykańska grupa i to ich rezerwacja była rozpatrywana jako pierwsza. Trzeba zadowolić się podsufitowym wiatrakiem pomału rozgarniającym lepkie powietrze.

Nad ranem przed hotelem pojawia się grupa dziewczynek idących do szkoły. Zapewne są z nieco bardziej zamożnych rodzin, mają jednakowe mundurki, a w ręku mają książki i zeszyty. Niestety znają tylko francuski, więc rozmawiamy na uśmiechy, machanie rękami, znów uśmiechy i uściski dłoni. I tak cały czas śmiejąc się dają sobie zrobić zdjęcia, a potem wpisują adres do notatnika by im koniecznie te zdjęcia wysłać. Mam nadzieję, że Julienne dostała zdjęcia, które jej wysłałem zaraz po powrocie.

Poprzedni artykuł
Następny artykuł
Rafał Król
Rafał Królhttp://rafalkrol.pl
Eksplorator światów i ikonoklasta.