Afryka Zachodnia 2004

Impresje – Mali

04_mahamoudou_timbuktuMahamoudou

W Timbuktu zaraz po wyjściu na miasto otoczyła nas gromada chłopców. Każdy z nich upatrzył sobie swojego turystę i ruszył do pracy. A praca w tym przypadku polega na opowiadaniu, polega na zaprzyjaźnianiu się, polega na wskazywaniu jakiś mijanych drobiazgów. Ktoś musi ci powiedzieć, że tamta buda to fryzjer. A także powinieneś dowiedzieć się z pierwszej ręki, że gliniana konstrukcja na środku ulicy to piec chlebowy. To samo powiedział przed chwilą pilot, ale mogłeś nie dosłyszeć, mogło to ujść twojej uwadze. Mały przewodnik podpowie, pokaże ci palcem, zaprowadzi do najlepszego (a jakże!) straganu.

W każdym mieście, gdzie trafiają turyści są tacy chłopcy. Zazwyczaj słabo znają języki obce, zazwyczaj potrafią tylko wyciągnąć rękę po datek czy prezent. Mahamoudou miał 12-13 lat i pochodził z leżącej sto kilkadziesiąt kilometrów od Timbuktu wioski plemienia Bella, dawnych tuareskich niewolników. Po angielsku mówił płynnie, choć przecież Mali jest frankofońskie. Podobno chodził do szkoły. Twierdził, że jeśli wszystko mu się w życiu uda to bardzo chciałby zostać lekarzem. Choć ubrany bardziej niż skromnie to jednak nie w łachmanach.

Chodził o krok ode mnie, nie bliżej. Był natychmiast przy mnie gdy chciałem się o coś zapytać. Nie był nachalny, nie napraszał się – po prostu towarzyszył mi w podróży przez ulice Timbuktu. Wiedziałem, że w pewnej chwili poprosi o jakieś pieniądze i on wiedział, że ja się tego spodziewam. Ale nie próbował zażądać ich zbyt wcześnie, ani nie próbował zarobić na więcej niż jednym turyście. To ja byłem tego dnia jego klientem, jego usługobiorcą, człowiekiem któremu dzisiaj pokazywał miasto.

Trudno obecnie wyobrazić sobie, że Timbuktu było legendarnym miastem, skąd ruszały bogate karawany i gdzie w stu pięćdziesięciu medresach uczono mądrości Koranu. Trudno dać wiarę, że było miastem zamkniętym dla niewiernych, a łamiących tę zasadę karano śmiercią. Francuskie Towarzystwo Geograficzne oferowało pierwszemu Europejczykowi nagrodę dziesięciu tysięcy franków za dotarcie do Timbuktu. Ci, którzy dokonali tego pierwsi mają dziś ulice swego imienia w tym mieście, a domy gdzie przebywali pokazywane są turystom. Laingowi udało się miasto zobaczyć, ale wkrótce zginął od tuareskiej włóczni. Rene Caille wrócił bezpiecznie do domu. Heinrichowi Barthowi, Niemcowi który pół życia spędził wśród Arabów udało się dać pierwszy w miarę dokładny opis Timbuktu. Ale nawet on mimo swojego znakomitego kamuflażu musiał salwować się ucieczką z miasta. A był to rok 1853!!!

Pokryte pustynnym kurzem ulice i proste domy z glinianej cegły, niewiele ozdób i żadnych oznak świetności. Po ulicach kręcą się stada kóz. Niewielkie i ubogie muzeum znajdziesz w miejscu, gdzie znajduje się pierwsza wykopana w okolicy studnia, wokół której od XII wieku budowano miasto. Gliniany meczet w stylu sudańskim jest surowy i skromny. Kiedyś miasto liczyło nawet 25 tysięcy mieszkańców – dzisiaj zdecydowanie mniej. Kiedyś słynęło z wielkich mędrców i pisarzy, jak Ahmed Baba, Mohamed Kati czy Abderrahman Es-Sadi. Dzisiaj trudno w to uwierzyć. Timbuktu jest legendą, dawną sławą, podupadłym portem u brzegów oceanu Sahary. Pustynia wykreowała jego potęgę i przez wieki pozwalała się bogacić. Skończyło się – została tylko rozpalająca wyobraźnię nazwa. Słońce praży niemiłosiernie przez cały czas wędrówki ulicami miasta i przypomina o piaskach, które tylko czekają by zwycięsko wkroczyć między ludzkie siedliska.

Mahamoudou towarzyszy mi na bazarze i wybiera dla mnie „Krzyż Timbuktu”, wisiorek jaki noszą podróżnicy na pustyni, wisiorek służący im za dowód tożsamości. Ponieważ targuje się w moim imieniu więc dzielę się z nim nadwyżką. Pokazuje tę część bazaru, gdzie zazwyczaj turyści już nie docierają, bo kogo z białych zainteresuje kupno surowego mięsa czy plastikowych sandałów. Opowiada o tym jak wiele kosztuje go szkoła, a tyle lat jeszcze przed nim. Przygotowuje mnie do ostatecznego rozliczenia. Wreszcie przedstawia wprost swoją prośbę. I dostaje zapłatę.

Stanęliśmy przed domem Rene Caille, jednego z tych awanturników, któremu udało się zobaczyć Timbuktu w dawnej krasie. Nasz lokalny przewodnik opisując miasto powiedział, że praktykuje tutaj tylko jeden lekarz. Nachyliłem się do Mahamoudou i zapytałem czy zostanie drugim lekarzem. Z całą powagą, kiwnął głową i tylko westchnął „insz Allach!”. Nie uśmiechał się – jestem przekonany, że wierzył iż taka właśnie może być wola Boga.

Azima

05_azima_timbuktuAzima, nasz oficjalny przewodnik w Timbuktu, zabrał nas popołudniem do tuareskiej wioski pod miastem. Kiedy ochłonęliśmy po półgodzinnej jeździe na wielbłądach – a kto nie próbował tej jazdy niech wpierw posmakuje tuareskiego siodła nim wypowie swoją opinię -opowiadał nam, siedzącym w kręgu na piasku, o Tuaregach, ich podróżach przez pustynię, ich obyczajach i dorastaniu. Dzieci pozostają w wiosce pod opieką kobiet. Przychodzi jednak moment, kiedy młody, 11-12 letni chłopiec wyrusza z karawaną pod opieką swych krewnych. Bywa, że nie ma go w wiosce nawet przez dwa lata. W ciągu tego czasu ma się uczyć wszystkiego co przyda mu się na pustyni. Obchodzenia się z wielbłądami. Zachowania w niebezpieczeństwie. Handlu i obyczajów. Tego, że miejsce na pustyni można poznać po smaku – doświadczony wędrowiec tylko na podstawie smaku ziemi określi dokąd doszedł. Dopiero kilka lat później starsi zdecydują czy może już ubierać się w błękitne szaty Tuarega, czy jest już dorosły.

Azima narzekał na upadek obyczajów. W mieście wszystko ma swoją cenę, wszystko jest na sprzedaż. Doszło do tego, mówił, że nawet za wodę na pustyni żądają zapłaty. To już zupełnie nie mieściło się w tradycyjnych tuareskich zasadach!

Twierdził, że bez problemów rozpoznaje z przedstawicielem którego plemienia rozmawia, z kim się spotyka. Dotyczyło to wszystkich plemion pustyni, także jego współziomków. Kiedy spytałem jak rozpoznaje, że ktoś należy do plemienia Bella choć mówi tym samym co on językiem, żachnął się i spytał tonem, od którego aż ciarki przechodziły po plecach: „A ty nie potrafisz odróżnić niewolnika od szlachetnie urodzonego”?

Tuaregowie mówią wieloma językami, ponieważ handel wymaga kontaktów z wieloma plemionami i ludami. Azima rozmawiał po angielsku barwnie i obrazowo. Znał także francuski, niemiecki i kilka lokalnych języków. Sprawiał wrażenie człowieka wykształconego i bywałego. Jak mi potem powiedziano – Azima nie umie czytać i pisać.

06_dziewczynka_u_przeprawy_djenneDziewczynka u przeprawy (Afryka Zachodnia)

Do Djenne trzeba jechać w poniedziałek. To dzień targowy, a kolory, zapachy i hałas przyprawiają o zawrót głowy. Kiedy idziesz przez plac pod wielkim meczetem masz wrażenie, że za chwilę na targ wjedzie kupiecka karawana. Kiedy stajesz nad misami pełnymi różnego ziarna całym sobą wchłaniasz zapachy. A obok sprzedają ryby, a jeszcze obok kobieta z kolorową miednicą na głowie ucina sobie pogawędkę z handlarką, a dalej ktoś naładował na rower jakiś ciężar i przeciska się przez tłum. Wokół kręci się gromada dzieciaków gotowa pobić się o jakiś drobiazg. Tu sprzedaje się kolorowe stroje, ówdzie handluje się drewnem. Zapuszczono jakiś agregat, który hałasuje na pół placu. Nieopodal w bocznej uliczce można kupić pączki (smakują jak nasze!!!). Nagle poryczało się dziecko i mama musi wytrzeć zasmarkany nos. A wszystko w wielobarwnym, rozkrzyczanym tłumie ludzi. A wszystko w glinianym miasteczku na wyspie, które wygląda dokładnie tak samo jak musiało wyglądać kilkaset lat temu – nic lub prawie nic tu się nie zmieniło. Nad placem zaś góruje wielki, gliniany meczet – od wieków świadek wszystkich targowych poniedziałków. Magiczne miejsce, koniecznie trzeba odwiedzić.

Nieopodal jest miejsce nazywane Djenne-Djeno. Już w III wieku p.n.e. była tam pierwsza osada, a ok. 800 roku wielotysięczne miasto. Otaczał je gruby na kilka metrów i podobnie wysoki gliniany mur. W XV wieku z przyczyn, które do dzisiaj nie są jasne opuszczono je i przeniesiono się ze trzy kilometry dalej, na sąsiednią wyspę, do dzisiejszego Djenne. Legenda głosi, że młoda dziewczyna z plemienia rybaków Bozo poświęciła swoje życie, by miasto mogło szczęśliwie się rozwinąć. Grób dziewczyny, zwanej Tapama Djennepo, można oglądać do dzisiaj. Djenne stało się ośrodkiem handlu, miejscem spotkań karawan, punktem wymiany złota i niewolników na sól. Miasto kwitło za czasów imperiów Mali i Songaj aż do 1591 roku kiedy padło ofiarą najeźdźców z Maroka. Od tego czasu – okupowane przez różne wojska i grabione przez różnych władców – nigdy nie odzyskało dawnej świetności.

Prócz przechadzki po targu, prócz prób takiego ujęcia niezwykłego meczetu by cały zmieścił się w obiektywie (trudna sprawa!), prócz spaceru uliczkami Djenne wśród glinianych domów o niezwykłych fasadach warto zajrzeć także do małego miejscowego muzeum tuż za rogatkami miasta. Zaś całą wyprawę zakończyć na łąkach, gdzie kiedyś było Djenne-Djeno. Pod stopami ziemia jest zasłana miliardem skorup naczyń potłuczonych kilkaset lat temu. W oddali żegna cię panorama wieżyczek i dachów średniowiecznego miasta, które jakimś cudem zachowało się do naszych czasów.

Aby dojechać do Djenne trzeba przeprawić się przez Bani, jeden z dopływów Nigru. Po obu stronach przeprawy stoją naturalnie stragany i kręcą się sprzedawcy. Wśród tych handlarzy są także i dzieci – przeważnie ich sklepik to blaszana taca i wycięte z blaszanej puszki, wyklepane i połączone drutem zabawki. Proste, prymitywne i toporne. Mały sprzedawca ma kilkanaście zabaweczek i usiłuje przekonać czekających na prom by skusili się na jego towar. Kręciła się tam taka właśnie kilkuletnia straganiareczka i bez większego przekonania oferowała zabawki. Ludzie oganiali się od niej, a ona cierpliwie krążyła podstawiając pod oczy swoje pokraczne samochodziki z puszki po coli. Prawie nikt nie zwracał na nią uwagi – ona też podchodziła wielokroć do tych samych osób, jakby nie odnotowując ich poprzedniej odmowy. Pojawienie się autobusu, z którego wysypała się grupa białych ludzi jeszcze bardziej rozproszyła dziewczynkę, która teraz tylko przyglądała się przybyszom handel zostawiając na później. Chodziła roztargniona i bez uśmiechu. Nic nie potrafiło jej rozchmurzyć, była cały czas w zamkniętym świecie swoich myśli. Wyglądała jak andersenowska dziewczynka z zapałkami. Kiedy dostała komplet kolorowych flamastrów jej twarz rozjaśniła się, uraczyła nas przepięknym uśmiechem. Trzymała mocno w garści tych kilka mazaków jak drogocenny skarb, a jej oczy śmiały się do nas. Przez tę krótką chwilę – rozpromieniona i uśmiechnięta – była szczęśliwym, wesołym dzieckiem.

07_oumar_kraj_dogonowOumar

Był Dogonem i jednym z dwóch towarzyszących nam przez całą drogę pilotów. Sympatyczniejszy i bardziej rozmowny niż jego szef Ali. Śpiewał dogońskie piosenki i potrafił opowiadać historie. Pracował przy obsłudze, tarmosił bagaże i reperował kolejne psujące się pojazdy, ale był też po ludzku pomocny i przyjazny. Pochodził z Bandiagary, stolicy kraju Dogonów.

Oumar po dogońsku miał jeszcze inne imię, Ambara, a znany był wśród swoich jako Wannabi czyli „Wiatrak”, bo ponoć ćwiczył karate i potrafił nad wyraz sprawnie walczyć szybko wymachując rękami i nogami. I tak formalnie muzułmańskie imię prowadzi obcych na manowce. Islam wśród Dogonów jest o tyle popularny, że pozwala na wielożeństwo. Obyczajem jest iż pierwszą żonę wybierają rodzice, a młodzi nic nie mają do powiedzenia. Ale po tej pierwszej mogą przyjść jeszcze następne żony i w tym przypadku dobrze jest być wyznania dopuszczającego takie postępowanie. Islam ma natomiast poważną wadę zabraniając picia alkoholu, bo Dogonowie bardzo lubią piwo i po tym piwie bardzo lubią swawolić. Surowe obyczaje muzułmańskie muszą na czas picia piwa ustąpić bardziej liberalnym poglądom. A jeśli dodać do tego ich własne specyficzne wierzenia…

Dogonowie mają bardzo silne więzi plemienne. Oumar twierdził, iż jeśli Dogon wyjedzie ze swojej wioski i przez miesiąc nie ma od niego znaku życia to starszyzna wioskowa wysyła jego śladem kolejnego człowieka. Z jednej strony to dobrze, bo jeśli stanie ci się jakaś krzywda to wystarczy czekać – ktoś na pewno do ciebie dotrze. Ale jeśli postanowiłeś odmienić swoje życie i zniknąć z oczu to… (ale właściwie po co miałbyś to robić? zapytałby Oumar). Chociaż wokół jest wiele innych plemion – ponoć swoje bydło Dogonowie często oddają Fulbejom na wypas – to jednak małżeństwa zawierane są tylko wewnątrz plemienia. Tak, potwierdził Oumar, możesz sobie wziąć żonę nie-Dogonkę (oczywiście drugą żonę, bo pierwsze małżeństwo zaaranżowali rodzice). Na pytanie zaś czy Dogonka może wyjść za kogoś obcego tylko się uśmiechnął i powiedział, że nie przypomina sobie takiego przypadku…

W każdej dogońskiej wiosce znajduje się toguna, miejsce zgromadzenia się mężczyzn (kobietom wstęp wzbroniony!), miejsce narad i sądów. Starsi przesiadują tam cały dzień planując koligacje, dyskutując ostatnie nowiny i obserwując życie w wiosce. Młodsi – zajęci pracą – zaglądają od czasu do czasu. Zanim jednak chłopcy staną się mężczyznami, muszą przejść bardzo brutalny obrzęd inicjacji połączony z obrzezaniem. Po raz pierwszy, w wieku 10-12 lat, trafiają do miejsca nieopodal wioski, tam gdzie jako dzieci nie mieli dotąd wstępu. Symboliczne rysunki na skałach, głośna muzyka, a pewnie też i potrawy i napoje mają ich nieco oszołomić, przygotować do prób, a pewnie też nieco ochronić przed bólem. Przechodzą wiele różnych prób – w tym spotkanie z wężem – podczas których nie wolno okazać im strachu. A na koniec siadają w kamiennym kręgu by poddać się obrzezaniu. Kilka tygodni później, kiedy ustąpi już ból, a rana się zagoi przystąpią do specjalnego konkursu – będą biegli od pewnego drzewa w wiosce aż do skał, gdzie odbywała się inicjacja. Kto pierwszy dobiegnie dostanie spichlerz pełen prosa, kto przybędzie drugi temu rodzice będą mogli wybrać najlepszą wioskową partię na żonę, komu sił wystarczy by dotrzeć jako trzeci dostanie w nagrodę krowę. Tak było w Songo, gdzie Oumar opowiadał tę historię, tak jest i w innych wsiach. Taka panuje hierarchia wartości dóbr w dogońskich wioskach.

Uwagę wszystkich trafiających do Kraju Dogonów przykuwają maski. W życiu plemienia są one niezwykle ważne i każdy mężczyzna jest związany z pewnym ich typem. Jaka to będzie maska decyduje hogon, starszy wioski, ale zanim po raz pierwszy nowa maska pojawi się wśród innych trzeba będzie przejść kilkunastodniowy rytuał oczyszczenia i inicjacji. Co więcej – podczas rytuałów mężczyzna nie tylko nosi maskę. Mężczyzna STAJE SIĘ tym, kogo maska przedstawia, staje się maską. Mężczyźni nawet używają specjalnego języka do porozumiewania się między sobą jeśli noszą maski! A rodzajów masek jest kilkanaście – od tych przedstawiających różnych ludzi i różne zwierzęta, aż po dwie najsławniejsze dogońskie maski, kanagę i Wielką Maskę. Pierwsza z nich jest w kształcie charakterystycznego podwójnego krzyża o końcach ramion wzniesionych w górę i w dół, jakby postać człowieka o uniesionych rękach. Cała maska związana jest z mitologią stworzenia świata – jej górne ramiona symbolizują niebo, dolne ziemię. W tańcu kanaga obraca głową tak jakby przychylał niebo ku ziemi. Podobnie, kręcąc w powietrzu ogromne koła, tańczą Wielkie Maski – wyrzeźbione z jednego kawałka drzewa, wysokie na kilka metrów symbolizują rodzinę, jej liczne pokolenia i rozgałęzienia. To co oglądają turyści to przedstawienie specjalnie dla nich przygotowane – na takie występy nigdy nie wkłada się PRAWDZIWYCH masek i nigdy nie przeprowadza się właściwego, pełnego rytuału. Maski obdarzone prawdziwą mocą są schowane przed oczami postronnych. A do niektórych dogońskich wiosek obcy nie mają i nie będą mieli wstępu…

Kraj Dogonów rozciąga się przy Uskoku Bandiagara, gdzie dwie równiny dzieli kilkudziesięciometrowe skalne zbocze. Plemię ze względu na swoją hermetyczność, odrębność i niezwykłą kosmologię stanowi wielką atrakcję dla badaczy. Dogonowie, którzy w swoich wierzeniach szczególne miejsce pozostawili Syriuszowi wiedzieli o istnieniu niewidocznej, ciemnej gwiazdy w tym gwiazdozbiorze w czasach, kiedy nie było to jeszcze znane współczesnej nauce. Odkrycie Syriusza B miało miejsce dopiero w 1970 roku! To trudne do wytłumaczenia wierzenie spopularyzował Daeniken, sugerując kontakty plemienia z przybyszami z kosmosu. A przecież w kosmologii Dogonów występuje jeszcze trzecia gwiazda Syriusza – na razie jednak nic na temat jej istnienia nie jest wiadome naszym astronomom… Dogonami zainteresowano się dużo szerzej, a ich inne obyczaje okazały się być jeszcze ciekawsze. Złośliwi powiadają, że typowa dogońska rodzina składa się dzisiaj z ojca, matki, dzieci i przynajmniej jednego antropologa. A jeśli chodzi o Syriusza – nic dziwnego, że przykuł uwagę Dogonów. Wcale nie trzeba go szukać po niebie, będziesz mógł napawać się widokiem tej jasnej gwiazdy na wprost swoich oczu. Zwłaszcza kiedy zamiast dać się zamknąć w dusznym pokoju noc spędzisz na dachu hotelu…

Poprzedni artykuł
Następny artykuł
Rafał Król
Rafał Królhttp://rafalkrol.pl
Eksplorator światów i ikonoklasta.