Moje trekkingi
W trakcie marcowego wyjazdu w 2007 roku miałem okazję dwakroć pójść w góry do miejsc, gdzie żyją górskie goryle. W Bwindi Impenetrable Park w Ugandzie pogoda była słoneczna, a temperatura umiarkowana. Trekking do stada Mubare można łatwo porównać do lipcowej wędrówki szlakami w Polsce, z wyjątkiem finalnego przedzierania się przez nieprzebyte zarośla i spotkania z naszymi leśnymi kuzynami. Trekking do grobu Dian Fossey w Rwandzie odbywał się przy padającym deszczu i wymagał podchodzenia dosyć ostro pod górę śliską, błotnistą ścieżką. Temperatura była niższa niż w Bwindi, a wilgotność jak w saunie.
Warunki i wrażenia z obu wyjść zgoła odmienne. I chyba dobrze, że było mi dane zasmakować jednego i drugiego, gdyż dało to lepszą orientację w tym co może czekać każdego zapuszczającego się na goryle we mgle.
No to w drogę!
Gorilla trekking – Bwindi Impenetrable Park
11 marca 2007. Zbiórka o 8:00 rano przed siedzibą Parku Narodowego Bwindi. Na szerokiej łące stoi już koło trzydziestki turystów, pomiędzy nimi kręci się kolejnych kilkunastu pracowników parku i strażników, a na drodze czeka na wezwanie grupa tragarzy. Szef strażników wzywa wszystkich turystów na odprawę, gdzie przekazuje najważniejsze informacje dotyczące współpracy z przewodnikami i po raz ostatni wzywa wszystkich tych, którzy czują się niezdrowi by zrezygnowali z trekkingu. Teraz następuje podział na grupy – w Bwindi organizowane są wyjścia do grup „Rushegura” (najłatwiejszy marsz, całość wyprawy – a w zasadzie wycieczki – trwa nie dłużej niż 3 godziny), „Mubare” i „Habinyanja” (trasa najbardziej wymagająca – najpierw 45 minut samochodem, a potem praktycznie cały dzień trekkingu). Po podziale ponownie – tylko już w mniejszej grupce – dowiadujemy się dokąd pójdziemy, ile będzie trwała wyprawa i jakie stado goryli napotkamy. Tu także dostajemy do ręki kije podróżne i możemy zdecydować się na tragarza. Tragarz taki – kobieta lub mężczyzna – jest wzywany przez przewodnika z oczekującej grupy. Wszystko trwa może 20-30 minut i jesteśmy gotowi do wyjścia.
Wraz z dwójką Amerykanów, Anglikiem, Tanzańczykiem i jeszcze jedną Polką trafiam do grupy „Mubare”. Trekking ten to średni poziom trudności – można go będzie przyrównać do trzykrotnego wdrapania się i zejścia z bieszczadzkiej połoniny gdzieś w okolicach Wetliny(1). Ruszamy spod siedziby Parku, przekraczamy mostek na rzeczce Munyaga płynącej przez wioskę Buhoma i zaczynamy wspinać się pod górę. Jest słonecznie, temperatura około 25-28 stopni – zupełnie jak polskie lato i to w tej najprzyjemniejszej formie. Przodem prowadzi ranger wyposażony w AK47, potem przewodnik, za nim grupa i tragarze, a na końcu kolejny zbrojny w pistolet maszynowy strażnik. Te środki bezpieczeństwa są nam aplikowane ponoć z powodu możliwości spotkania kłusowników lub przemytników z Kongo, ale wydaje się, że jednak to bardziej sposób na bezrobocie niż realne zagrożenie. Trasa nie jest trudna, szlak prowadzi wydeptaną ścieżką. Tylko nieprzebyte chaszcze krzewów po obu stronach (Park Narodowy Bwindi ma w nazwie IMPENETRABLE!) oraz niezwykłej wielkości motyle i komary wskazują na to, że nie trafiliśmy do lasu strefy umiarkowanej.
Na szczycie pierwszej góry ławeczki i chwila dłuższego odpoczynku. Zwierząt praktycznie nie widać – raz tylko słychać było hasające po gałęziach małpy i głuchy warkot niebieskiego turaco (Corythaeola cristata). Ponad kilkumetrowej wysokości krzaki wyrastają wielkie drzewa o deskowatych korzeniach. Teraz po równie stromym zboczu zaczynamy schodzić w dolinę. Zaczyna działać krótkofalowa łączność z wysuniętymi tropicielami, którzy potwierdzają że dotarli już do nocnych gorylich gniazd i posuwają się za stadem. Szlak zmienia się w ledwo widoczną ścieżkę, a na dnie doliny czeka nas błoto. Przydają się dobre buty i kij dający podporę na śliskich pniakach i gałęziach rzuconych na ziemię. Przewodnicy dosłownie karczują w zielonej gęstwinie drogę pod górę. Kolczaste łodygi pnącz utrudniają podchodzenie, a zdradzieckie dziury w podłożu chcą schwytać nieuważnego turystę za nogę. Kolejnym świadectwem tropiku jest spotkany zdumiewającej wielkości krocionóg, równie wielki ślimak, wylinka węża i wszędobylskie mrówki, różnych barw i rozmiarów.
Docieramy wreszcie do czterech przewodników, którzy znacząco pokazują na pobliskie krzaki. Teraz kolejna przerwa, ostatni łyk wody, jakiś kęs owocu i ostatnie powtórzenie zasad obserwacji. Zostawiamy naszych tragarzy i plecaki by uzbrojeni już tylko w aparaty fotograficzne podejść do stada.
Pierwsze zaskoczenie to odległość pomiędzy miejscem naszego ostatniego postoju a gorylami. Staliśmy, rozmawialiśmy, pojadaliśmy w odległości nie większej niż kilkanaście metrów od stada goryli! One cały czas były w sąsiednich krzakach!!!
Teraz następuje dawno oczekiwane spotkanie. Przewodnik delikatnie rozgarnia gałęzie krzaków – pod nimi, o parę metrów od nas leży ogromna czarna masa. W początkowej chwili trudno określić kształty, ale po paru sekundach już wszystko jasne! Wywalony na wznak w krzakach wypoczywa Ruhondeza, silverback rodziny Mubare! Nie porusza się, jego głowa jest zwrócona w naszą stronę, a na wpół otwarte oczy wpatrzone w nasze twarze. Co teraz zrobi? I Ruhondeza robi dokładnie to co robi każdy drzemiący człowiek, kiedy nieproszeni gości wtargną do jego pokoju. Wzdycha głęboko i odwraca się do nas tyłem prezentując srebrzysty grzbiet. Gdyby miał kołdrę to naciągnąłby ją sobie na głowę!
Pozostało nam czekać co się teraz stanie. Samice są nieco dalej, ale odcinanie przewodnikowi stada drogi do rodziny nie jest najlepszym pomysłem. Na szczęście Ruhondeza uznał, że przyszli goście, koniec sjesty, do roboty więc powstał i pokazał nam swój imponujący profil. Ogromna wysklepiona czaszka, wielka twarz i potężna muskulatura. Energii starczyło mu na przejście kilku metrów. Usiadł sobie i prawie bez ruchu trwał tak następnych parę minut. Po cichu – po wielkiemu cichu! – podążaliśmy za nim. Samiec czasami się nam przyglądał, czasem spojrzał komuś prosto w oczy, ale nie widać było ani śladu zaniepokojenia czy agresji. Był nie dalej niż 5 metrów od nas. Ile czasu potrzebowałby aby stanąć między nami?
Nieco głębiej pomiędzy krzakami widać było jedną z jego samic. Silverback powstał, powlókł się w jej stronę i byliśmy świadkami… seksu w dżugli! Ponoć to duża rzadkość i mieliśmy wiele szczęścia, że przytrafiła nam się gratka obserwacji gorylej miłości. Nie trwało to długo, samica Kashongo przemaszerowała tuż koło nas i zaszyła się głębiej pomiędzy krzakami. Ruhondeza usiadł sobie wygodnie i obserwował co dzieje się w gałęziach drzew. Drapał się czasem po brzuchu i wypoczywał. Po dwóch-trzech minutach wstał i prezentując sylwetkę kulturysty poszedł za Kashongo. Czyżby powiedział coś nie tak i trzeba było przepraszać?
Musieliśmy się trochę przesunąć żeby zobaczyć rodzinną scenkę. Tuż obok siebie siedzieli ogromny King-Kong i jego żona, coś tam do siebie pochrząkiwali, trochę do siebie pomrukiwali, czasem spojrzeli sobie w oczy, czasem każde z nich zajmowało się sobą. Ich postawa, ich mowa ciała, ich spojrzenia jakie między sobą wymieniali były tak niewymownie ludzkie! Bez problemu można było odczytać wszystkie relacje jakie były między nimi – my, ludzie zachowywalibyśmy się po prostu tak samo.
Nieco powyżej wśród gęstych gałęzi pojawiały się od czasu do czasu dwa młode goryle. Trochę ze sobą baraszkowały, ale zachowywały się bardzo spokojnie i cicho. Pod ich opieką był jeden z najmłodszych członków stada – trzymiesięczny osesek. Jego maleńką główkę zobaczyliśmy może raz, może dwakroć. Ot, taki mały czarny ociupinek uczepiony futra starszego brata czy siostry.
Ruhondeza przestał przyglądać się swojej dłoni, chrząknął nieco głośniej i dwa najstarsze goryle ruszyły w głąb dżungli. Jednocześnie zniknęła młodzież. Nasz przewodnik Obid przyciszonym głosem stwierdził, że prawie już wyczerpaliśmy nasz czas i na dalsze wędrowanie za stadem nie ma szans. Dopiero teraz zauważyłem, że prawie cały czas siedziałem na trasie przemarszu wielkich mrówek i dopiero teraz uświadomiłem sobie, że minęła blisko godzina. Rozgadaliśmy się na dobre! Co widzieliśmy, co nas zaskoczyło, jakie wrażenia, jakie zrobiliśmy zdjęcia. Bez badań genetycznych od razu można było zauważyć, że znacznie nam bliżej do hałaśliwych szympansów niż spokojnych, cichych goryli!
Trudno powiedzieć, że droga powrotna poszła jak z płatka, bo najpierw trzeba było ponownie przedrzeć się w dolinę poprzez chaszcze i kłujące pnącza, potem wdrapać się w górę, by w końcu zejść szlakiem do wsi. Tyle tylko, że teraz zmęczenie było równoważone wspomnieniem emocji spotkania z rodziną Mubare(2). W drodze powrotnej złapał nas nawet lekki deszcz, ale krople wody nie przebijały się przez liście wysokich krzewów. Do bazy w siedzibie Narodowego Parku Bwindi dotarliśmy po ponad sześciu i pół godzinach od chwili wymarszu.
(1)Różnica poziomów pomiędzy dolinami a szczytami wzgórz, na które trzeba się wdrapać wynosi około 400m
(2)Rodzina Mubare w marcu 2007 roku składała się z dwójki noworodków w wieku około 3 miesięcy, dwójki dzieci (Muyambi i Malaika), trójki nastolatków (Wagaba, Bukumu i Kanyonyi), samicy Kashundwe oraz ze starego samca Ruhondezy i najstarszej samicy Kashongo (charakterystyczna zaćma na lewym oku), które mieliśmy okazję obserwować najdłużej. Imię Ruhondeza oznacza ni mniej ni więcej tylko Leniuch – miano, jak się wydaje, zasłużone!
Trekking do grobu Dian Fossey- Volcanoes National Park
16 marca 2007. W siedzibie Parku Narodowego Volcanoes trzeba być o 7 rano. Przed budynkiem kręci się kilkudziesięciu turystów, przede wszystkim wybierających się na trekking na goryle. Wywieszone statystyki pokazują, że w 2006 roku było tu 45 Polaków, co nie robi wrażenia przy blisko 3500 Amerykanach z Billem Gatesem na czele. Pomimo atmosfery zamieszania i bałaganu w ciągu kilkunastu minut przydzielony nam zostaje przewodnik i po krótkiej odprawie ruszamy naszym autobusem do wsi skąd rozpoczniemy wyjście w góry.
Drogi przemieniają się szybko w kosmiczne wertepy. Docieramy nieźle powytrząsani na parking (wysokość 2400 m npm.), dołącza do nas trzech żołnierzy i rozpoczynamy marsz przez wieś w stronę zalesionego zbocza góry. Przed samym wejściem do Parku ostatnia odprawa, przekraczamy mur z kamienia i wchodzimy do lasu. Jest chmurzyście i pomału zaczyna kropić lekki deszcz. Nasi żołnierze idą w kaloszach, a przewodnik Theo wkłada gumowane spodnie. Nie minie kwadrans i będziemy wiedzieli skąd te zabiegi…
W zasadzie zapowiedź dalszych przygód przychodzi już po pierwszych paru metrach drogi. Kij podróżny staje się najmilszym przyjacielem, ale i tak co chwila ktoś się ślizga, ktoś zapada w błoto, a znowu kto inny łapiąc równowagę chwyta się pokrzywy. Na razie jednak każdy usiłuje zachować formę, stara się uniknąć zachlapania błotem, stara się omijać wodno-gliniaste pułapki na drodze. Do czasu…
Nie przestaje padać. A jak przestaje to zaczyna siąpić. A jak kończy siąpić to kropi. Po czym przez chwilę leje. I znowu pada. Dodatkowo paruje rozgrzany tropikalny las. To właśnie ta mgła, w której chowają się goryle. Woda jest już wszędzie – nad nami, wokół nas i w błocie pod nogami. Tragarze asystują słabszym wspinaczom w podchodzeniu i pokonywaniu przeszkód. Dwóch spośród nas, którzy nie wzięli kija milczeniem zbywa docinki. Z luźnych rozmów wynika, że reinkarnacja w postać goryla górskiego, który całe życie spędza w takim klimacie nie jest niczyim marzeniem.
Docieramy na postój w połowie drogi na 2700 m npm. Wokół rozciąga się cały las ogromnych lobelii, a za nim prawdziwy tropikalny las deszczowy. Oględziny dolnych części naszego ubrania nie pozostawiają wątpliwości – niczego nie uda się uratować! Spodnie upaprane są błotem powyżej kolan, woda zaczyna wdzierać się do butów. Co nie jest takie dziwne, bo każdemu przynajmniej raz zdarzyło się wyciągać buty wessane po kostki przez błoto. Jeśli chodzi o deszcz to wygląda na to, że pogoda się ustaliła na „opady ciągłe” i zmian nie przewiduje się. Ruszamy dalej.
Teraz droga wydaje się być łatwiejsza, bo nachylenie stoku jest mniejsze, a w poprzek szlaku rzucono pniaki i gałęzie, po których można iść bez zapadania się w błoto. Oczywiście jeśli tylko noga się nie ześlizgnie. A że o to nietrudno… Krajobraz zmienia się, gdyż wszystkie drzewa obrośnięte są brodatymi mchami i porostami. Całość sprawia wrażenie scenerii do filmu fantasy. Wreszcie Karisoke – obozowisko Dian Fossey, a w zasadzie to co z niego pozostało.
Tylko tabliczki wskazują gdzie była pralnia, gdzie wodopój dla zwierząt, a gdzie domek, w którym amerykańska badaczka została zamordowana w 1985 roku. Stoją jeszcze resztki domku tragarzy, całe porośnięte zielonym mchem. Wreszcie cmentarz – jedyny w swoim rodzaju, gdzie grób człowieka sąsiaduje z miejscem spoczynku wielkich małp. Dwadzieścia goryli – od srebrnogrzbietego samca do dwu-trzyletnich dzieciaków – zamordowanych przez kłusowników jest pochowanych tuż obok osoby, która chyba najwięcej zrobiła dla ginącego gatunku. Kiedy patrzy się na okrytą wodną zawiesiną okolicę, kiedy widać w jak ciężkich warunkach przychodzi tu żyć, wtedy nie ma wątpliwości, że to jedyne miejsce, które zasługuje by tu spoczęła Dian Fossey. Z przerwami przyszło jej pracować w ośrodku Karisoke przez blisko 20 lat. Trzeba wielkiej siły woli i mocnego uczucia do swoich podopiecznych by w tak niegościnnym miejscu spędzić tyle czasu. Dobrze zatem, że jest z nimi także i teraz.
Dochodzi południe, a my przed wymarszem w dół przez chwilę odpoczywamy w okrągłej werandzie nieopodal dawnego ośrodka. W drodze powrotnej nikt już nie próbuje unikać błota – mkniemy w dół środkiem błotnistej ścieżki nie przejmując się ani stanem spodni, ani poziomem wody w butach. Już tylko jedna przerwa po drodze i docieramy na skraj Parku Narodowego. Mija nas dziewczyna, która jest asystentką w nowym ośrodku badań goryli utrzymywanym przez Dian Fossey Foundation – nowe miejsce jest oddalone o kilkaset metrów od starego.
W całej wyprawie najbardziej zaskakujące jest jak blisko od wiosek zaczyna się deszczowy las. Na podstawie filmów czy książek można by odnieść wrażenie, że aby trafić do takiego ośrodka jak Karisoke trzeba przedzierać się tygodniami przez dżunglę. A naprawdę miejsce zamieszkania goryli jest raptem o godzinę-dwie marszu od najbliższej wsi. Co nie zmienia faktu, że jest to wyjątkowo nieprzyjazne dla człowieka środowisko.
Wydaje się to złośliwym zrządzeniem losu, ale przestaje padać. Nieprawdopodobnie brudni wchodzimy do wsi i stanowimy wielką atrakcję dla dzieciaków, które wyległy by nas obejrzeć. Na parkingu spotykamy się z grupą młodych Australijek, które właśnie wróciły ze swojej sesji z gorylami. Twierdzą, że były gdzieś niedaleko od nas, gdyż było nas słychać kiedy maszerowaliśmy po szlaku. Niezapowiedziane spotkanie z gorylem nie było zatem aż tak nieprawdopodobne.W hotelu oddajemy wszystkie ciuchy i buty do czyszczenia. Na jutro powinny wyschnąć.