Relacja

Berghaus Arctic Challenge ( kwiecień 2012)

Długość trasy: 410 km

Waga sań: 90 kg

Prolog

Wyjątkowo ze względu na moje duże doświadczenie Gubernator Szpicbergenu wydał zgodę na samotną wyprawę. Sytuacja jest o tyle skomplikowana, że powszechnie stosowanym zabezpieczeniem przeciwko atakowi niedźwiedzi polarnych są tak zwane potykacze „ trap wires”. Dookoła namiotu rozstawia się tyczki połączone cienkim drutem na wysokości około 1m. Do tyczek na drucie są przymocowane małe ładunki wybuchowe. Kiedy niedźwiedź chce podejść do namiotu trąca drut, następuje eksplozja, niedźwiedź zazwyczaj się płoszy i ucieka a osoby śpiące w namiocie budzą się, mogą załadować broń i bronić się. W ubiegłym roku, doszło jednak do drastycznego wypadku gdzie niedźwiedź mimo potykaczy rozszarpał młodego Brytyjczyka i poranił wiele osób w obozie – mimo rozstawionych potykaczy. Wtedy Gubernator uznał że system nie działa, w zasadzie go zdelegalizował i wydaje zgody na wyprawy wieloosobowe, gdzie zabezpieczeniem są nocne warty. W przypadku mojej wyprawy – to było niemożliwe. Musiałem zaufać swojemu doświadczeniu i …pożyczonym potajemnie potykaczom.

Gubernator ponadto sprawdza czy osoba wyruszająca na trasę ma odpowiedni sprzęt, ubezpieczenie, telefon satelitarny i radioboję personalną PLB ( Personal Locator Beacon) której uruchomienie w razie wypadku inicjuje międzynarodową akcję ratownicza SAR. Do tego trzeba mieć zaświadczenie o niekaralności, bez którego nie da się wynająć karabinu i amunicji.

Wyprawa

Po dopełnieniu formalności i odebraniu pozwolenia na wyprawę wyruszyłem z Longyearbyem 3 kwietnia. Zgodnie z planami i rekomendacją gubernatora udałem się ogromną doliną Adventdalen w kierunku Fredheim. To miejsce nad morzem przy Sassenfiorden i Tempelfiorden. Właśnie po zamarzniętym Tempelfiorden miałem dostać się dalej. Do Tempelfiorden dotarłem 5 kwietnia wieczorem. Na fiordzie nie było lodu, tylko otwarta woda. Zanocowałem w tym miejscu widząc dookoła świeże ślady niedźwiedzia.

6.04 postanowiłem kontynuować wyprawę i spróbować przecisnąć się na lodowiec VonPost idąc przy brzegu. Szybko jednak teren okazał się nie do przejścia. Na stromym zboczu sanie zaczęły się wywracać a metalowy dyszel połączony z uprzężą kiedy sanie zaczynał się przewracać i toczyć miażdżył moje żebra. Pechowym miejscem okazało się świeże żerowisko niedźwiedzia a tuż za nim strome lawinisko – już absolutnie nie do przejścia. Teren nastromił się tak że sanie zaczęły się samoistnie zsuwać do morza. Na wylodzonym zboczu straciłem kontrolę i wpadłem do morza razem z saniami. Okazały się zbyt ciężkie żeby je wyciągnąć na brzeg. Musiałem zatem je otworzyć i zacząć wynosić sprzęt na brzeg na raty. Zamoczyłem część jedzenia ( porcje śniadaniowe które robiłem samodzielnie więc nie były szczelnie zamknięte) oraz wypadła mi z sań 1,5 litrowa butla z paliwem co umknęło mojej uwadze w trakcie ratowania dobytku. Mój pomysł żeby przeciągnąć sanie do Fredheim po lodowej półce wzdłuż brzegu również spełzł na niczym bowiem zaczął się przypływ i w ciągu niecałej godziny poziom wody podniósł się o 25 cm. Brodząc po łydki w wodzie przeciągnąłem sanie kilka km wzdłuż fiordu do Fredheim. Tam korzystając z traperskiej chaty wysuszyłem co tylko się dało i wyrzuciłem rzeczy których zamoczenie doszczętnie je zniszczyło. Powstał poważny dylemat: czy kontynuować wyprawę czy wracać do domu? Straciłem cześć jedzenia paliwa i odzieży, co oznaczało że będę musiał dzielić porcje i głodować, oraz że w pewnym momencie zabraknie mi paliwa, a to już będzie definitywnie koniec mojej ekspedycji. Będę musiał zorganizować akcję transportową która mnie zwiezie do Longyearbyn – zanim nie będę mógł przygotować jedzenia bo skończy się niezbędne do stopienia śniegu paliwo. Akcja transportowa to nie było coś co byłem przygotowany ze swoim budżetem. Ale z drugiej strony poddanie wyprawy nad która pracowałem tyle miesięcy i to już po tygodniu to nie jest coś z czym bym się łatwo pogodził. Postanowiłem jednak zaryzykować, licząc na to że uda mi się dotrzeć do celu ekspedycji zanim skończy mi się jedzenie i paliwo, oraz licząc na to że sponsor pomoże mi wrócić i dołoży do mojej ewakuacji.

Ale najgorsze był to, że wszystkie założenia wzięły w łeb. Kiedy na wyprawie wędruje więcej osób sanie są lżejsze bo część sprzętu rozkłada się na wszystkich ( namioty , sprzęt do gotowania, broń, paliwo). Ja wędrując samotnie musiałem wszystko ciągnąć sam. Dlatego też moje wyjątkowo ciężkie sanie zaplanowałem ciągnąć nisko, przez fiordy i niskie przełęcze. W zaistniałej sytuacji, jedyna dostępna droga wiodła zupełnie naokoło, co oznaczało, że stracę kolejne dni na obejście a na dodatek będę musiał przeciągnąć swoje ciężkie sanie przez góry. Czyli dużo dalej, dłużej i wyżej.

07.04 po wysuszeniu i odratowaniu czego się dało ruszyłem z Fredheim gigantyczną doliną Sassendalen. Po dwóch dniach doszedłem do podnóża lodowca Rabotbreen. Morena czołowa wydawała mi się kolejnym końcem wyprawy bowiem takiej zapory muld i wzgórz się nie spodziewałem. Jednak po stracie wielu godzin udało mi się znaleźć obejście z prawej strony pod górską ścianą i kolejnego dnia rozpoczęło się moje długie i mozolne zdobywanie wysokości. Poprzez lodowiec Rabot i dalej bardzo niebezpieczny Philipbreen ( prawie co roku zdarzają się tam różne wypadki , tam również zakończyła się kilka lat temu ekspedycja Himountain pod wodzą Pana Kałwaka). Po minięciu Rabot byłem na wysokości 420 m, po Philipbreen już na wysokości ponad 700 m.n.p.m. Dwa dni później osiągnąłem płaskowyż Filchnera i dalej Łomonosowa. To już okolica najwyższego szczytu szpicbergenu – Newtontoppen 1717 m.n.p.m. Wraz z wysokością spadała temperatura. Na wysokości 1100 m.n.p.m. panował jednak stabilny wyż. Mimo, że w takich temperaturach sanek nie ciągnie się najłatwiej poruszałem się do przodu ponad 20 km dziennie. Zejście z płaskowyżu Łomonosowa do niezwykle długiego i prostego lodowca Veteranen strzeże niejako brama której filary tworzą dwa wybitne szczyty Eroshetta 1205 m.np.m. i Jupiterfjellet 1425 m.np.m.

Kolejne dwa dni to nudny, szeroki na 5 km i długi na ponad 40 km lodowiec Veteranen. Można by na nim spokojnie urządzać mistrzostwa świata w ściganiu się skuterów. Niestety w nocy dopadało ponad 20 cm śniegu więc ciągniecie sanek mimo iż teren się obniżał było sporym wysiłkiem. Po koniec drugiego dnia na Veteranen doszedłem do podnóża lodowca Trinity Halbreen i rozbiłem obóz. W nocy zepsuła się pogoda i zaczęło tak szarpać namiotem, że myślałem że mnie zdmuchnie.

Rano kiedy ugotowałem śniadanie i przygotowałem się do wyjścia wiatr nieco osłabł  i udało mi się zwinąć obóz. Ale już godzinę później rozpętała się istna wichura, widoczność spadła do poniżej 100 m i co najgorsze wiatr zaczął wiać wprost w twarz. Ktoś kto tak jak ja wciąga mozolnie sanie pod górę nie możliwości żeby się odwrócić, łatwo wtedy o odmrożenia na twarzy. Tego dnia w paskudnej pogodzie wciągnąłem swoje sanie z wysokości 500 na ponad 1100 m. Na domiar złego tuż przy wierzchołku lodowca Trinity znajduje się stroma kopuła na którą trzeba się wspiąć. Jest ona tak stroma, że nie sposób to zrobić na nartach. Odpiąłem narty i przy pomocy kijów narciarskich pochylony do przodu, zapierając się mocno wciągałem sanie na ostatnie wzgórze. Wszystko to w fatalnej widoczności i silnym wietrze. Ale idąc bez nart bardziej obciążam podłoże. Prawie na szczycie tego dziwnie pękatego pagórka tąpnęło pode mną i wpadłem w szczelinę prawie po pas. Wolno odwróciłem głowę i z ulgą stwierdziłem, że sanie są poza szczeliną. Zrobiłem zdjęcie, wygramoliłem się rakiem do tyłu i wtedy mgła się na chwilę rozwiała. Przy lepszej widoczności zobaczyłem że szczelin było tam znacznie więcej. Kiedy tylko wyciągnąłem sanie na płaski teren wróciłem po narty i nie ściągałem ich aż do rozbijania obozu. Potem jeszcze były dwie godziny obchodzenia szczytu i zdobywania wysokości. Byłem na płaskowyżu Asgard. Asgard to siedziba nordyckich bogów. Taki Olimp. To ogromny lodowiec położony bardzo wysoko, kiedy ciepłe powietrze znad morza nasunie się nad Asgard robi się tu tygiel z burzami śnieżnymi i fatalnymi warunkami. Fatalne warunki panują tu prawie zawsze, więc ktoś kto nadawał nazwę temu miejscu musiał mieć sporo wyobraźni i niezły ubaw. W wichurze z trudem rozbiłem namiot i zadzwoniłem do sponsora i bliskich. Było poniżej – 30C.

Przez kolejne pięć dni nie było widoczności. Błądząc, po omacku, z kompasem przytwierdzonym do przedramienia, przewracany przez wiatr i zwodzony przez jego podmuchy z różnych strony powoli poruszałem się do przodu. Nie miałem ani zapasów czasu ani jedzenia.  Nie mogłem sobie pozwolić na przeczekanie złej pogody w namiocie . Zresztą miałem wrażenie, że tu jest zawsze zła pogoda. Bolały mnie oczy od prób dojrzenia czegokolwiek i głowa.  Dopiero wieczorem zamykając się w namiocie mogłem trochę odpocząć. Ale przez te pięć dni wichury to właśnie namiot martwił mnie najbardziej. Jednej osobie bardzo trudno jest utrzymać płachtę na silnym wietrze i być na tyle uważnym, żeby żaden z masztów się nie złamał. Złamany maszt rozdziera poszycie namiotu i to jest bezpośrednie zagrożenie życia i koniec ekspedycji. Podobnie jak porwanie samej płachty. Dlatego codziennie wieczorem kiedy próbowałem rozstawić namiot wyczekiwałem choćby kilku minut o słabszym wietrze żeby mieć szanse na postawienie namiotu. Czasami taka operacja trwała nawet dwie godziny. Kiedy się tak stoi, czeka, kiedy organizm nie produkuje tyle ciepła wtedy najłatwiej się odmrozić. W ten sposób odmroziłem sobie policzki nos i wargę, ale najbardziej bolały mnie przemrożone palce u stóp które spuchły tak bardzo że nie mogłem założyć rano butów (o dwa numery za dużych).

Po pięciu błądzenia po omacku, gdzie idąc dziesięć godzin udawało mi się przejść 11- 13 km w końcu zacząłem zbliżać się do zejścia z tego okropnego miejsca. Również w totalnej mgle znalazłem zejście. Na końcu długiej na 7 km lodowej rynny po minięciu zakręconego uskoku wszedłem do doliny Mosseldalen. To długa na 8 km rynna okolona górami. Gubernator uprzedzał mnie, żeby w niej nie nocować bo nawet lekki wiatr w zwężeniu doliny wieje z siłą która niszczy wszystkie namioty. Przy wejściu do Mosseldalen widoczność zaczęła się poprawiać. Daleko, u jej wylotu czerniało morze i zatoka Mosselbukta. A jak jest morze to są niedźwiedzie. Wiedziałem, że po wyjściu z drugiej strony doliny wejdę do „ogródka” z niedźwiedziami ale cieszyłem się że w końcu jest niżej, i cieplej. Strata części ciuchów i jedzenia dała mi się we znaki szczególnie na Asgardfonnie.

Kolejnego dnia był najcieplejszy dzień całej wyprawy. Woda kapała w namiocie na nos podczas gotowania, śnieg był mokry i ciężki. Kleił się do nart i bardzo odbierał siły przy ciągnięciu sanek. Dodatkowo jeszcze bardziej spuchły mi paluchy u stóp i poruszanie się na nartach sprawiało mi coraz więcej bólu. Doszedłem do chatki Polheim nad samą zatoką Mosselbukta. Przed niedźwiedziami broni jej cały system sztab i płyt zakładanych na drzwi i okna. Rozbrojenie tego zajęło mi dobra godzinę. Jak tylko zobaczyłem wielkość śladów niedźwiedzia który łaził dookoła tej chatki przestałem się dziwić. Kolejny dzień miał być decydujący.

To  był 22.04 kończyło się jedzenie, a co gorsze paliwo, moje stopy były w opłakanym stanie i z saniami nie poruszałem się zbyt szybko. Do Verlegenhuken zostało 25 km na nartach czyli z saniami to 4 dni. Postanowiłem następnego dnia zostawić cały dobytek i tylko z plecakiem pełnym broni i słodyczy iść na Verlegenhuken i z powrotem. 50 km w ciągu jednego dnia na nartach przez krainę niedźwiedzi. Plecak ważył dobre 15 kg ( karabin i amunicja , 2 termosy, prowiant, rakietnica i naboje, radioboja , telefon satelitarny, gps, zapasowe baterie, kurtka ocieplana na postoje itp.)

Po nerwowej nocy , opatrzeniu stóp 23.04 o 4.30 rano wyruszyłem na Verlegenhuken. Do celu dotarłem o godzinie 10.00 Na miejscu zrobiłem zdjęcia, namiary do gpsa, zatknąłem Polską flagę i zacząłem powrót. Po 17.00 z odparzonymi stopami dotarłem do chatki Polheim. Nie nadawałem się już do chodzenia, jedzenia i paliwa było już bardzo mało. Wszystkie agencje norweskie które miały koncesję od gubernatora na tak dalekie wypady skuterem i które teoretycznie mogłyby mnie ściągnąć przez telefon satelitarny odmawiały mi transportu wcześniej niż po weekendzie majowym. Bowiem w Longyerbyen był właśnie szczyt sezonu, a na dodatek przyjeżdżały tysiące turystów na słynny maraton narciarski który tego roku odbywa się po raz okrągły, bo dwudziesty. Generalnie – jedzenia miałem na 2 dni, a szansa na najbliższy transport pojawiała się dopiero za 7 dni. Za sumę która ciśnie do oczu łzy rozpaczy.

Po wielu perypetiach dotarłem do Longyerbyen kawalkadą skuterów 24.04 wieczorem. Dzięki niebywałemu szczęściu i … ( ale to już zupełnie inna historia).

Gdynia, maj 2012

"Spitsbergen ekspedycja 2012 Norwegia" table of contents

  1. Spitsbergen ekspedycja 2012 Norwegia
  2. Relacja
  3. Galeria ekspedycji
  4. Galeria natury
  5. Pogoda
  6. Sprzęt
  7. Podziękowania
  8. Mapy i linki
  9. Sponsorzy