Dziennik ekspedycji – Islandia

14 lutego 2008. Wylatujemy z Gdańska, mamy międzylądowanie w Kopenhadze i docelowo lądujemy na Islandii w Keflaviku. Stamtąd udajemy się do Reykjaviku. Temperatura + 7°C i silny deszcz z podmuchami wiatru. W biurze informacji turystycznej w terminalu autobusowym Grzegorz ujawnia kobiecie w informacji nasze plany. Ta pani natychmiast chce dzwonić na policję i nas zatrzymać, aresztować. Uprzedza, że taka wyprawa grozi śmiercią, przytacza przykład niemieckiej wyprawy z poprzedniego roku, która skończyła się śmiertelnie. Dowiadujemy się również, że to najgorsza zima od 1938 roku, charakteryzująca się wyjątkowymi anomaliami pogody, oraz tym, że nad Islandią od grudnia stale zalega niespotykany tutaj układ baryczny (niezwykle stabilny i wysoki wyż). Owszem, taki wyż może się zdarzyć nad Grenlandią czy Biegunem ale nie nad Islandią. Uspokajam kobietę i proszę o pomoc w zorganizowaniu noclegu, biorę namiary na siedzibę islandzkich służb ratowniczych i obiecuję, że wyprawa nie wyruszy dopóki Landsbjorg (Islandzka Służba Ratownicza) nie wyrazi zgody. Rezerwujemy nocleg w schronisku Armii Zbawienia i tam spędzamy noc. Mamy wątpliwości czy startować, czy powiadomić Trójkę i Sponsora. Wspólnie postanawiamy, że następnego dnia uzyskamy więcej informacji z różnych źródeł i wtedy podejmiemy decyzję.

15 lutego 2008. Rano weryfikujemy informacje na temat zimy w Informacji Turystycznej – te informacje niestety się potwierdzają. Obaj udajemy się do siedziby służb ratowniczych Landsbjorg. Trafiamy na  szefa ratowników pana Fridfinnur Fryer Gudmundssona. Potwierdza on informacje na temat ciężkiej zimy, jednocześnie informuje nas, że „to wolny kraj i jeżeli chcemy, możemy iść”. W celu zapewnienia bezpieczeństwa wyprawie:
–   dajemy ratownikom nasz numer telefonu satelitarnego i bierzemy od nich ich numery ratownicze
–   konsultujemy planowaną trasę pod kątem niebezpieczeństwa szczelin itp. Ratownicy potwierdzają, że wybrana przez nas trasa jest logiczna, mają wątpliwości jedynie przy drodze wejścia przez lodowiec Jokulsarlon
–   ustalamy procedury ratownicze w razie wypadku
–   wypełniamy oficjalny formularz zgłoszeniowy wyprawy, który zawiera miedzy innymi pytania o kolor naszych ubrań wierzchnich i namiotu.
–    udzielamy ratownikom wyczerpujących wiadomości dotyczących naszego sprzętu i wyposażenia

Następnie udajemy się na stację benzynową i kupujemy paliwo do maszynki na wyprawę. Niestety okazuje się, że paliwo White Spirit oznacza na Islandii niepalną terpentynę a nie benzynę ekstrakcyjną. Resztę dnia spędzamy z Amerykaninem Peterem Thielenem, z którym decydujemy się wynająć następnego dnia wspólnie samochód osobowy. Ustalamy, że Grzegorz pokaże Peterowi ciekawe miejsca, które zna ze swojej wyprawy rowerowej, a Peter zawiezie nas do miejsca startu, co uniezależni nas od nieregularnej komunikacji autobusowej.

16 lutego 2008. Rano wynajmujemy auto i wraz z Amerykaninem ruszamy szukać paliwa. W końcu udaje nam się kupić 3 kanistry po 2,5 litra benzyny ekstrakcyjnej firmy Primus. Tego dnia dojeżdżamy do jeziora Pingvellir, wodospadu Gullfoss oraz Geisiru. Noc zastaje nas w Vik nad brzegiem morza. W końcu po poszukiwaniach znajdujemy nocleg w najwyżej położonej części osady w Vik North, gdzie śpimy w schronisku turystycznym. Magiczne i klimatyczne schronisko, a w ni kolacja i wieczorne rozmowy. Pogoda: od rana leje deszcz ze śniegiem, wieczorem trochę cieplej i mżawka temperatury około 0°C.

17 lutego 2008. Dojeżdżamy do jeziora Jokulsarlon i brzegu morza. Dotykamy wody w miejscu startu, Peter podwozi nas kawałek po drodze, gdzie wyładowujemy sprzęt a on sam wraca autem do Reykjaviku.  Do brzegu lodowca i śniegu jest ponad 1 km.  Nosimy sprzęt na raty najpierw idąc z plecakami a następnie przenosząc sanki. Ustawiamy obóz już na łacie śniegu pod lodowcem. Wcześnie kładziemy się spać. Zupełnie nie wieje, więc nie mocujemy namiotu mocno. W nocy podmuch wiatru wyrywa śledzie i zarzuca przedsionek namiotu na komorę. Szybko mocujemy śledzie na swoich miejscach. Pogoda: mały mróz i słońce. Temperatura poniżej 0°C.

18 lutego 2008. Wstajemy około 8.00, wychodzimy o 9.30. Lodowiec to sucha, brudna skorupa bez pokrywy śniegu. Jest lekki mrozik i słońce za rozmazanymi chmurami. Podejście w rakach po lodzie. Na nasze szczęście bardzo szybko robimy wysokość po gładkim lodzie. Do wysokości około 700 m.n.p.m. jest lód, dalej zaczyna się czapa śniegu i zamieniamy raki na rakiety śnieżne. Zaczyna wiać. Grzegorz potrzebuje znacznie więcej jeść i pić niż ja.  Tego dnia przygotowaliśmy tylko po 1 litrze w termosach na osobę, a dla Grzegorza to stanowczo za mało. Dzielę się z  Grześkiem zawartością  mojego termosu. Pod wieczór robi się  zimniej i przenikliwie wieje, tak bardzo, że przewiewa mi przez czapkę uszankę i dodatkowo zakładam kaptur i rękawice 5 palczaste grubsze. Pada marznący deszcz. O 17.30 stawiamy namiot solidnie odciągając wszystkie linki.

19 lutego 2008. Wstajemy o 7.30 i nagrywamy w stresie pierwszą relację z Trójką. Sporo rzeczy jest już mokrych mimo, że to początek trasy. Idziemy cały dzień w mokrym, padającym cały dzień śniegu i totalnym white oucie. Prowadzę cały czas trzymając GPS w ręku i mam wrażenie, że kręcę się w kółko. Muszę co jakiś czas zmieniać zmęczoną rękę na drugą, nie mogę więc używać kijów trekingowych. Grzegorz za mną. Parę razy się gubimy i wspólnie ustalamy jak iść. Podczas marszu z white outu wyrasta przed nami kilkudziesięciometrowej wysokości ściana. Musimy jakoś na nią wejść, ale zupełnie nie widać jak ona wygląda u góry i jak jest szeroka. To potężna bariera tak stroma, że nie wiemy jak na to wciągnąć sanki. Grzegorz czeka u podstawy ściany, ja z plecakiem próbuję wspiąć się na ścianę i znaleźć przejście na wyższą płaszczyznę lodowca. Próby podchodzenia w rakietach kończą się kiepsko. Zjeżdżam wraz z mikrolawinkami parę razy. Warstwa mokrego świeżego śniegu o grubości około 40 cm ześlizguje się po starym zlodzonym śniegu. W końcu zdejmuję rakiety i wspinaczkową metoda wykopuję stopnie w śniegu. U góry widać wypłaszczenie, zostawiam tam rakiety i plecak, a zabieram ze sobą czekan i schodzę na dół pokazać Grzegorzowi drogę. Grzegorz wspina się z użyciem dwóch czekanów i ciągnie sanki a ja wchodzę jeszcze raz niosąc jego plecak do miejsca, gdzie zostawiłem swój. Grzegorzowi jest bardzo ciężko, wracam więc jeszcze raz i popycham sanki od tyłu. Po pokonaniu bariery mamy dosyć. Okazuje się, że tak naprawdę po przejściu bariery jesteśmy w połowie wysokości ściany. Błądzimy w białych ciemnościach kolejną godzinę i finalnie schodząc niewielkim stokiem w dół osiągamy wypłaszczenie i jesteśmy na głównym plateau lodowca. Ulga, że ominęliśmy góry i szczeliny. Przemoczeni i zmarznięci stawiamy obóz o 16.00. W nocy huragan ze sporym opadem śniegu.

20 lutego 2008. W nocy orkan (jak się dowiemy od ratowników, wiatr osiągał w porywach 200 km/h). Cała noc to nieustanna walka z naporem śniegu, żeby nie zmiażdżył naszego namiotu i masztów. Co kwadrans wybijamy stopami w śpiworach dziury w ścianach śniegu, które przygniatają nasz namiot. Nic nie śpimy. Namiot jest zasypany prawie po szczyt, śnieg zabiera nam coraz większą powierzchnię namiotu. Grzegorz wychodzi nad ranem odkopywać namiot, po chwili wraca, żeby bardziej się ubrać. Huragan jest taki, że go przewraca, musi pracować na kolanach. Wiatr wyrywa mu łopatę. Wraca po 30 minutach, totalnie przemarznięty z zalodzoną maską. Tego dnia nigdzie nie pójdziemy. Jesteśmy w pułapce i walczymy o życie. Zaczynają się inne problemy. Odzież jest niezwykle zalodzona. Psuje się zamek wejściowy do namiotu, zalodzony podczas gotowania, nawiewa nam mnóstwo śniegu do absydy i cały sprzęt jest zasypany śniegiem. Szczególnie buty są zasypane i zamarznięte. Próbujemy coś robić z zamkiem poprzez zapinanie go agrafkami i zastawanie plecakami, ale nie na wiele to się zdaje. Cały dzień marzniemy i patrzymy jak walą się do namiotu obciążone do granic maszty.

21 lutego 2008. Rano audycja dla Trójki. Michał Nogaś pyta nas jak jest. Mówimy, że jest kiepsko. Wykończeni z niewyspania czekamy aż poprawi się pogoda. Trochę się przejaśnia i uspokaja. Decydujemy się wyjść koło 13.00, bo wszystko jest lepsze niż deprymujące czekanie. Niestety, odkopanie namiotu i postawienie go obok zajmuje nam tyle czasu, że tego dnia już nie możemy iść dalej. Namiot jest trochę uszkodzony: na skutek odkopywania go rakietami śnieżnymi uszkadzamy powłokę zewnętrzną robiąc w niej sporo rozdarć.

22 lutego 2008. Wstajemy o 7.00, wychodzimy o 9.30 i idziemy do 17.30. Słońce wygląda zza chmur, ale bardzo wieje. Moje pięciopalczaste ocieplane rękawice Mammuta nie dają rady. Z uwzględnieniem chill factoru jest znacznie poniżej – 40°C. Idziemy we wszystkim co mamy, w goglach, maskach i kapturach. W pewnym momencie mijamy ledwo widoczne ślady 3 skuterów. Potem dowiem się od Grzegorza, że to służby ratownicze chciały odfajkować naszą śmierć i znaleźć strzępy namiotu czy sanek jako dowód dla zamknięcia wyprawy. Pod koniec dnia mamy aż 2 godziny słońca bez wiatru. Piękne góry i błękitne równiny. Robimy dużo zdjęć. Grzegorzowi bardzo chce się pić. Tyle co mamy to dla niego stanowczo za mało. Tego dnia przeszliśmy 18,5 km. Wieczorem w namiocie okazuje się, że Grzegorz ma odmrożone palce stóp i dłoni. Dłonie nie wyglądają źle, palce stóp są nieco sine.  Robimy fotografie odmrożeń. Sądzimy, że dobrze troszcząc się o te palce możemy iść dalej. Palce są ciepłe i Grzegorz ma w nich czucie. Postanawiamy używać na stopy worków foliowych, które na wszelki wypadek zabrałem na wyprawę, aby zapobiec zamakaniu stóp i butów, oraz że będziemy przygotowywali więcej płynów dla Grzegorza.

23 lutego 2008. Najgorszy dzień jak dotąd. W nocy jest bardzo zimno i zamiast spać szczękamy zębami. Śpiwory są przemoczone i grzeją nasz dużo gorzej niż na początku wyprawy. Wstajemy o 7.30 wychodzimy o 9.40. Koszmar zaczyna się pół godziny po starcie. Wiatr wzmaga się do huraganu, który nas przewraca. Mój plecak jest tak dużą powierzchnią, że szarpie mną na wszystkie strony. Nie mogę się podpierać kijami, bo muszę trzymać GPS. Jest poniżej – 20°C. Jest tak zimno, że nie robimy nawet postojów, żeby nie zamarznąć. Widoczność wynosi zero. Idąc non stop przez 5 godzin w huraganowym wietrze przechodzimy 8,5 km. Gogle zamarzają nam na twarzach, powieki skleja mróz tak, że nic nie widzimy. Wiatr wzmaga się coraz bardziej. Przed 15.00 decydujemy się postawić namiot póki to jeszcze możliwe. Walczymy z płachtą namiotu na wietrze przez godzinę. Cali zaśnieżeni ładujemy się do namiotu, nie możemy się rozgrzać. Grzegorz idzie w dzień w kurtce z ociepliną syntetyczną, w którą również wbudowuje się lód. Nie mamy pewności czy to od potu czy od cieknącego bukłaka. Kurtka w każdym razie waży kilka kilo więcej przez wmrożone bryły lodu, z którymi nic nie możemy zrobić. Dociera do nas, że wcale nie łatwo będzie stąd wyjść z życiem. Na pewnien czas zamieniamy się z Grzegorzem na bagaż, i Grzegorz prowadzi z GPSem w ręku a ja za nim ciągnę sanki. Wracamy jednak do pierwotnego podziału. Grzegorz podobnie jak ja ma wrażeni że „kręci się w kółko” idąc na pierwszego. Tego dnia suszymy rzeczy od palnika maszynki umieszczonego wewnątrz komory namiotu. Palce u rąk Grzegorza wyglądają nieźle. Palce u nóg wyglądają kiepsko. Widać, że w butach są stale urażane i nie służy im wędrówka w foliowych workach. Rozważamy możliwości akcji ratowniczej. Wiatry są zbyt silne na akcję z użyciem helikoptera, i jesteśmy zbyt daleko w głębi lodowca żeby być w zasięgu pomocy ze skuterów śnieżnych. Coraz więcej wątpliwości czy Grzegorz będzie mógł kontynuować trasę po zejściu z lodowca ale w naszym położeniu myślimy przede wszystkim o przeżyciu kolejnej doby. Decydujemy robić co możemy we własnym zakresie, a kiedy już realne będzie zejście z lodowca skonsultować się z lekarzem i w oparciu o jego diagnozę podjąć decyzję. Nasze buty są nie do wysuszenia. Buty, śpiwory i ocieplana kurtka Grzegorza to elementy ekwipunku, z którym niestety nic nie możemy zrobić, żeby je wysuszyć. I te elementy ekwipunku martwią nas najbardziej.

24 lutego 2008. Wstajemy o 7.00 i wychodzimy 9.40. W linii prostej mamy do przejścia 54 km do chatki na skraju lodowca. Noc była bez wiatru. Grzegorzowi doskwierają odmrożone palce i proste czynności zabierają mu coraz więcej czasu. Przygotowujemy po 1 litrze picia dla każdego z nas do termosów oraz dla Grzegorza dodatkowo 2,5 litra do mojego bukłaka Platypus, ponieważ Grzegorza bukłak przecieka i nie nadaje się do użytku. Tego dnia jest bardzo zimno, ale mamy idealne warunki. Twardy przewiany i śliski śnieg oraz dobra widoczność. Tego dnia przechodzimy ponad 22 km i jest to nasz rekord. To bardzo ważne, by jak najszybciej zejść z tego lodowca, który wysysa z nas wszelką energię. Cały czas jednak idziemy pod górę, wzniesienie jest prawie niewidoczne, ale niestety odczuwalne i do wieczora wspinamy się aż na wysokości 1648 m.n.p.m. Nie możemy się doczekać aż teren w końcu zacznie się obniżać. Stawiamy namiot o 19.00 jest tylko – 18°C.

25 lutego 2008. Tego dnia planujemy zrobić jeszcze więcej kilometrów niż poprzedniego i w końcu zejść z tego niegościnnego lodowca, póki pogoda pozwala. Specjalnie wstajemy wcześniej, bo o 6.30. Całą noc dygotaliśmy z zimna. Początkowo pogoda jest dobra i bardzo zimno, więc bardzo ostro ruszamy od początku, żeby się rozgrzać. Dopiero od 13.00 pogarsza się widoczność, zaczyna potężnie wiać i zaczyna sypać śnieg. Narzuciłem od rana ostre tempo, ale zależy mi za wszelką cenę, żeby jak najszybciej zejść z lodowca na stały ląd i wezwać pomoc. Grzegorz proponuje zmianę trasy, przestajemy iść wprost na chatkę i decydujemy się robić obejście, nadłożyć kilka kilometrów ale za to nie będziemy już musieli podchodzić pod górę. Z czasem Grzegorz idzie coraz wolniej, okazuje się, że nie ma już picia. Po południu kiedy zaczyna szarzeć, prosi mnie abyśmy się zamienili i abym wziął od niego sanki a on ode mnie plecak. Pogoda jest okropna, zamarzają na nas lodowe skorupy. Po zamianie ruszamy szybciej. W white oucie i szarzejącej ciemności wchodzimy w labirynt gór lodowych i seraków poprzecinany dodatkowo szczelinami. W końcu idziemy przy świetle latarek. Szczeliny są zasypane świeżym śniegiem i w narastającej ciemności kiedy rakiety zapadają się głęboko czujemy, że nie jest bezpiecznie. Marzenie o zejściu tego dnia z lodowca się nie spełni. Znajdujemy kawałek płaskiego, bezpiecznego miejsca i w padającym lepkim śniegu stawiamy obóz. Grzegorz woła mnie pod ścianę lodu. Kiedy na nią wchodzimy okazuje się że urywa się ona przepaścią, głębokim stromym jarem kilkudziesięciometrowej głębokości, która odgradza nas od moreny bocznej lodowca i stałego lądu. Jest to dla nas przeszkoda nie do przejścia. Jestem bardzo zdenerwowany niebezpiecznym miejscem, w którym śpimy. Jak co wieczór gotuję kolację a Grzegorz pokazuje mi swoje stopy. Są w fatalnym stanie. Włączamy telefon satelitarny i dzwonimy do doktora Roberta Szymczaka. Opisujemy Robertowi palce Grzegorza. Robert radzi Grzegorzowi jak najszybciej przerwać wyprawę i wezwać pomoc. Zaleca mu też branie antybiotyków z naszej apteczki ( Augmentin 1000). Grzegorzowi leci ropa spod łożyska paznokci stóp. Bąble z płynem są popękane i zmacerowane. Palce dłoni są spuchnięte i fioletowe. Idziemy spać. Schowani między góry lodowe nie czujemy wiatru. Ustalamy z Grzegorzem czy chce, żebym wracał z nim i kończymy wyprawę, czy też mam kontynuować trasę. Grzegorz decyduje, żebym kontynuował wyprawę.

26 lutego 2008. Wstajemy o 7.30 i przygotowujemy się do audycji w Trójce. Grzegorz żegna się z wyprawą, umawiamy się na następny kontakt w radio. Śniadanie, pakowanie, wyjście. Grzegorz ledwo chodzi. Wychodzę pierwszy szukać przejścia. Już po godzinie od startu udaje mi się znaleźć wyjście z labiryntu gór lodowych na morenę boczną lodowca i stały ląd. Wyszukuję tak drogę, żeby była również możliwa do przejścia dla Grzegorza z sankami. Wspinam się na górę, do miejsca przejścia, tam zostawiam plecaki idę pomóc Grzegorzowi. Grzegorz ciągnie sanki, ja popycham je od tyłu. Kiedy już mamy całe bagaże u góry Grzegorz prosi, żebyśmy się zamienili. Tak też robimy. Grzegorz schodzi z moreny bocznej lodowca na stały ląd z moim plecakiem a ja przed sobą opuszczam sanki. Do chatki mamy 4 km . W końcu wspinamy się na zbocze góry Trolladyngia i otwieramy chatkę Kistufell . Jest około 12.00. Grzegorz dzwoni na linię zgłoszeniową naszej firmy ubezpieczeniowej Allianz (Elvia). Telefon na infolonię ubezpieczyciela jest warunkiem uruchomienia akcji ratowniczej. Podaje nazwisko, numer polisy, pozycję z GPSA. Wszystko to w stresie ponieważ bateria telefonu jest prawie rozładowana i boimy się, że nam zaraz padnie. Coś mu rozłącza połączenie. Próbuje po półgodzinie, kolejna kobieta przyjmuje jego zgłoszenie. Każą nam oddzwonić za kolejne 4 godziny. Grzegorz kładzie się w swoim śpiworze na jednym z łóżek w domku, ja zaczynam gotować dla nas wrzątek i jedzenie oraz sortować jedzenie i sprzęt, żeby zabrać co potrzeba do kontynuowania wyprawy. Po 4 godzinach kolejny telefon i dowiadujemy się, że Elvia/Allianz nie może nam pomóc i mamy się ratować sami. Kolejne telefony są już do islandzkich służb ratowniczych, jest godzina 17.30. Jak się później dowiemy ratownicy wyruszyli o godz 18.00. Nadwyżką paliwa palimy maszynką wewnątrz chatki, aby trochę zagrzać w pomieszczeniu i wysuszyć rzeczy. Temperatura z – 10°C w środku wzrasta do + 10 C. Czekamy wytrwale na pomoc ale w końcu przysypiamy w nerwowym półśnie.

27 lutego 2008. O 3.00 nad ranem przyjeżdżają 2 auta ratownicze i 7 ratowników. Okazało się że 200 km pokonali w ciągu 9 godzin , z czego ostatnie 3 godziny jechali ostatnie 10 km do chatki kopiąc się w śniegu. Ratownicy nie zgadzają się, żebym został. Twierdzą, że mają rozkaz ewakuować nas obu a zgoda była na wyprawę na dwie osoby a nie na jedną. Po wielu negocjacjach ustalamy, że zjedziemy na dół te 10 km, na których stracili tyle czasu i tam połączymy się z policją w Husavik, żeby wydali zgodę na moją dalszą trasę. O 4.00 jesteśmy na miejscu. W końcu udaje mi się przekonać policję, żeby pozwolili mi iść dalej samemu. Wysadzają mnie z sankami pośrodku pustkowia. Jest ciemno. Nie ma sensu rozstawiać namiotu na kilka godzin więc decyduje się iść przy latarce. Drogi, która miała być – nie ma. Śnieg jest tak wywiany, że ściągam rakiety śnieżne i część dnia ciągnę sanki idąc z buta. Wystaje sporo ostrych lawowych kamieni, które bardzo kaleczą i hamują sanki. Idę od 4.00 do 17.00 bez jedzenia. Rano było widać słońce, około południa robi się white out. Przechodzę przez rosnące pagórki i w końcu drogowskaz z napisem DYNGJUFJOLL, który stoi pośrodku niczego pokazuje mi, że mam iść prosto na góry. Pół dnia w kopnym śniegu zbliżam się do gór, a potem idę między dwoma łańcuchami górskimi korytem zamarzniętej rzeki. Miejscami rzeka przesiąka i rozlewa się, raz wpadam rakietami w lodową kaszę i moczę nogi. Odmrażam sobie czubek nosa i policzek. W delcie tej rzeki pod ścianą skalną stawiam obóz. W nocy spory opad śniegu i wiatr.

28 lutego 2008. Śpię bardzo mało, wstaję przed świtem. Wychodzę tak wcześnie jak tylko się daje. Rano przygotowuję się do audycji z Trójką, ale audycji nie ma bo jest cały dzień na żywo skądś tam. Dzwonię do Sobieraja z Trójki i ustalamy kolejną audycję, dzwonię do Grzegorza dowiedzieć się co z nim. Po paru godzinach od startu udaje mi się wyjść z labiryntu gór Dyngjufjoll na szeroką równinę. Równina Utbruni to koszmar. Wchodzę w coraz gęstszą palisadę bloków lawy, która robi się tak zwarta, że nie można między nimi przeciągnąć sanek. Trzeba omijać, lawirować, przenosić, odhaczać. Ostra lawa bardzo kaleczy sanki. Cały dzień katowania się i tak aż do zachodu słońca. Wieczorem trudno znaleźć kawałek miejsca, gdzie można postawić namiot. Nerwowa noc pośrodku tego labiryntu. Miejsce niemiłe, złowrogie. Oby tylko minęła noc i obym mógł już wyruszyć.

29 lutego 2008. Wstaję przed świtem wychodzę, gdy tylko się rozwidnia. Kolejne godziny pośród labiryntu lawy i docieram do rzeki, wzdłuż której idę przez resztę dnia. Co prawda trasa bardzo meandruje, ale jest w miarę płasko a bazaltowe głazy się rozrzedzają i z czasem zanikają. Z czasem pojawiają się krzewy i trawa. Po południu rzeka jest już bardzo szeroka i dociera do farmy przy której pasą się konie. Za farmą rzeka wpada do jeziora. Farma jest wymarła. Są zwierzęta, ale nie widzę ludzi. Tylko szalony pies w łaty skacze na mnie, łasi się i macha ogonem. Jestem wzruszony, żywa istota cieszy się na mój wdok. Dopiero za farmą zaczyna się prawdziwa droga z numerem 833 posypana grubym żwirem i kamykami. To dla mnie duże utrudnienie. Bardzo trudno ciągnie się sanki po tym żwirze. Z pomysłu aby ciągnąć sanki obok drogi szybko rezygnuję. Przeszkadzają głębokie parowy na poboczach i nawiane hałdy śniegu. Pies na którego widok tak się cieszyłem towarzyszy mi od kilku godzin. Jesteśmy już daleko od jego famy a on wciąż mi towarzyszy. Zaczynam się niepokoić co znim zrobię, gdzie bedzie spał, co dam mu jeść ? Dojrzewam do decyzji aby do przepędzić. Z ciężkim sercem krzyczę na psa, odganiam go, rzucam w niego śniegiem i kamieniami. Pies nie rozumiejąc mojego postępowania przycupnął przy grodze, położył łeb na łapach wyciągnięty wzdłóż niczym strzała i patrzy jak znikam za wzgórzem. Mam łzy w oczach. Przez wiele godzin marszu mija mnie zaledwie kilka aut. Kiedy robi się ciemno dochodzę do przełomu, gdzie rzeka przełamuje się i niewielkim jak na Islandię wodospadem osiąga równinę. W tym miejscu stawiam obóz. Otwieram sanki i widzę w nich pełno śniegu. Jak się okazało, sanki mają dziurę i ciągnąc je zgarnaiłem do środka żwir i śnieg. Dziura powstała od uszkodzeń na żwirze i wcześniej na ostrych kikutach lawy. To ostatni dzień z sankami, muszę je wyrzucić.

1 marca 2008. Wstaję jeszcze przed świtem, pakuję wszystko do plecaka który waży ponad 40 kg. Dziurawe bezużyteczne sanki zostawiam na poboczu. Idę cały dzień wzdłuż drogi. Temperatura jest znacząco większa niż w poprzednich dniach, w nocy spadło trochę śniegu. Jak na złość. Śnieg przykrył drogę posyapnążwirem, gdybym miał sanki dziś ciągnęłoby się idealnie. W połowie dnia docieram do miejsc, gdzie droga, którą idę styka się z główną drogą krajową, przy wodospadzie GODAFOSS. Przy skrzyżowaniu knajpa dla turystów do której nawet nie wchodzę. Główną drogą krajową idzie się gorzej. Co chwile mijają mnie rozpędzone auta, a TIRy sypią śniegiem w oczy i tworzą taki podmuch że często się zataczam na pobocze. W pewnym momencie z piskem opon zatrzymuje się jadący z przeciwka samochód osobowy. Uchyla się okno i kierowca około pięśdziesiątki pyta się słabym angielskim dokąd idę. Tłuamczę, że musze dojść do Akureiri. Proponuje, że mnie podwiezie. Odmawiam, tłumacząc mu, że ja muszę sam, bez pomocy. Na to facet wypala ” I know you! Your friend is in a hospital”. Stoję jak zamurowany, skąd on wie kim jestem i co tutaj robię ? Mężczyzna śmieje się do mnie serdecznie, żegna się ze mną z i odjeżdża życząc wszystkiego najlepszego. Nie mija godzina marszu i zagadka się rzowiązuje. Od tyłu zajeżdża inna osobówka z której wysiada korpulentny młody człowiek w cywilu. Poznaję go, to ten sam ratownik który żegnał mnie po zakończonej akcji ratowniczej z Grzegorzem. Mężczyzna który się zatrzymał wcześniej był jego ojcem, któremu opowiedział o naszej akcji ratowniczej. Opowiadam mu o moich losach od czasu kacji ratunkowej, pyta sie mnie jak sie czuję i czy nie potrzebuję pomocy. Szacunek i życzliwość którą mnie darzy dodaje mi otuchy i sił. Żegnamy się serdecznie jak starzy przyjaciele, on zawraca swoim wozem  i odjeźdża. Idę do zachodu słońca. Plecak ciąży mi bardzo mocno i nie mogę wyprostować ramion. Decyduję się, że zamiast obchodzić po płaskiej drodze, skrócę drogę do Akureyri idąc przez masyw górski Fnjoskaladur. Co prawda jest do pokonania przewyższenie 500 m ale do zaoszczędzenia 20 km. To strategiczna decyzja która może zaważyć na losach wyprawy. Powoli podchodzę do góry. Noc zastaje mnie na wysokości 400 m.n.p.m. Bardzo wieje, trudno samemu rozstawić namiot. Tego dnia zrobiłem ponad 40 km.

2 marca 2008. Wstaję jeszcze przed świtem, budzą mnie podmuchy wiatru któe szarpia namiotem w różnych kierunkach. Pakuję się nie bez problemów, wszystko mokre i zalodzone. Po dwóch godzinach wspinaczki osiągam najwyższy punkt masywu a właściwie rozległego garbu i zaczynam schodzić w dół. W pewnym momencie kątem oka dostrzegam z prawej strony granatowoczarną plamę. To otwarta woda. Schodząc dalej w dole z prawej widzę morze i fiord, a w głębi fiordu z lewej niezwykl;e malowniczą zabudowę Akureyri. Zejście zajmuje mi jeszcze kilka godzin. Muszę bardzo uważać, żeby nie poślizgnąć się i nie złamać nogi. Głupio byłoby ulec wypadkowi na samym końcu trasy. Natrafiam na bardzo zalodzone zejście, kępki traw i grudy ziemi pokryte lodową polewką a niżej pole z głębokim kopnym śniegiem. Punktem orientacyjnym jest dla mnie malutka pomarańczowa latarnia morska i kościółek. Pomarańcz latarni jest niezwykłą odmianą po białościach i pastelach dotychczasowej trasy. Brodzę w głębokim śniegu, przechodzę przez ogrodzenia i płot, słaniam się i wywracam w końcudocieram do morza w miejscu Svalbardsjeri. Docieram do morza po południu, robię zdjęcia dla sponsorów, wbijam waypointa do GPSa. Odczuwam ogromną ulgę. KONIEC.

"Islandia – Zimowy Trawers 2008 Islandia" table of contents

  1. Islandia – Zimowy Trawers 2008 Islandia
  2. Dziennik ekspedycji - Islandia
  3. Ważne informacje
  4. Pogoda
  5. Sprzęt
  6. Galeria 1
  7. Galeria 2
  8. Galeria 3
  9. Galeria 4
  10. Galeria 5
  11. Mapy i linki
  12. Sponsorzy
  13. Podziękowania