Impresje – Ghana

Podróż na poludnie Afryka Zachodnia

10_droga_na_poludnie_ghanaWczoraj pojechaliśmy zobaczyć nocne życie w Wa. Taksówkarz poprowadził nasz busik ciemnymi ulicami miasta, gdzie światło elektryczne ciągle przegrywa z migotliwymi błyskami świec i lamp naftowych. Pierwsza knajpa – podobno ten barak był restauracją – jest zamknięta. W drugiej wypijamy w ciemnościach po butelce coli, przez chwilę podrygujemy na równie ciemnym parkiecie, trochę rozglądamy się po ukrytych w mroku miejscowych gościach i zmiatamy do hotelu. Jak zjawa z innego świata pojawia się skrzyżowanie z sygnalizacją świetlną…

Rankiem ruszamy na południe. Trochę nerwowej atmosfery, bo nigdzie nie ma stacji benzynowej, a bak po długiej drodze z Burkiny jest już prawie pusty. Ta nerwowość to oczywiście my, biali. Nasi afrykańscy ciceroni zachowują taką pewność siebie i spokój jakby benzyna nie była potrzebna żadnemu z pojazdów mechanicznych z jakimi mieli kiedykolwiek do czynienia. Tankujemy pod miastem z dystrybutora, którego właściwe miejsce od lat znajduje się na złomowisku. Wydaje się, że wychowani w kulturze przedmiotów jednorazowego użytku Europejczycy nie doceniają wytrzymałości swoich własnych konstrukcji…

Zaraz za stacją kończy się asfaltówka i wracamy na rdzawo-rudy „African highway”. Ten czerwonawy kurz wciska się wszędzie. Jest we włosach, na ubraniach, plecakach, w oczach i na rękach. Kiedyś być może doczyszczę się z niego. Kiedyś. Być może.

Ponad 100 kilometrów później widzimy we wsi wielkie poruszenie. Mrowie ludzi, jarmark jakby. Dowiadujemy się, że do wsi właśnie zawitał biskup, stąd wielkie święto, stąd tańce. Nasze przybycie powoduje dodatkowe zamieszanie. Jego Eminencja przyjmuje nas na krótkiej audiencji. Tak, katolicy w Ghanie stanowią największą grupę chrześcijan (ok. 15%). Owszem, biskup całkiem niedawno wrócił z Rzymu. Rzeczywiście, są w Ghanie polscy misjonarze. Szkoda, że przyjechaliśmy do Ghany na tak krótko. Na koniec otrzymujemy błogosławieństwo na dalszą drogę i wracamy między rozbawiony tłum. Wokół nas wianuszek dzieciaków, ale możemy z bliska zobaczyć kobiety Tinga stojące w kręgu i podnoszące się wzajem w tańcu, czy też szalejących mężczyzn Lobi. I wszędzie bębny, klaskanie w dłonie i afrykańskie śpiewy. Chwalić Boga można na tysiąc sposobów i każdy Panu miły!

W kolejnych mijanych wsiach widać bądź kościół, bądź meczet, a także specjalność Ghany: firmy i sklepiki o biblijnie brzmiących nazwach. Dobra marka bowiem to podstawa sukcesu, a i z Bogiem dobre stosunki przy prowadzeniu biznesu utrzymywać warto. Stąd przedsiębiorstwa o tak urokliwych nazwach jak „Mercy Fashion Center”, „God is Great – Refill and Repair of Lighters” czy „Thank You Jesus Standard Electricals”. Niekiedy po prostu nazwą firmy staje się numer psalmu. Natomiast nieco dziwne skojarzenia wzbudziły we mnie anonse dwóch firm z branży spożywczej. Pierwsza nazywała się „Jesus Cares Catering Services”, druga (dosłownie) „Bądź wola Twoja catering”… Niesamowite!

W dużej wsi przed mostem nad Czarną Voltą zatrzymujemy się ponownie, bo oto przed nami kolejne zgromadzenie. Jesteśmy już w krainie Aszantów. Tym razem ludzie siedzą w czworoboku, muzyka rżnie z głośników, a wodzirej przez mikrofon coś pokrzykuje. Trafiliśmy na pogrzeb. A w zasadzie nie na sam pogrzeb, a na wspominki, które organizuje się w czterdzieści dni po śmierci. Zapraszają, możemy wpaść na imprezę, która jest nawet dość radosna i łez nie widać. Wyjątkiem są tylko zawodowe płaczki przesiadujące w kącie z profesjonalnie smutnymi minami. Musimy jednak przywitać się ze wszystkimi przybyłymi, więc krążymy wzdłuż czworoboku ściskając dziesiątki rąk. A kiedy już siądziemy okaże się, że przybyli kolejni goście, którzy – by nie uchylić się od obyczaju -wszystkim zgromadzonym rękę uścisnąć też powinni… Długo nie posiedzieliśmy, bo co i raz schodzili się nowi goście… Szefa wsi nie było, ale po raz pierwszy mieliśmy okazję zobaczyć przesławne aszanckie krzesło-tron, na którym tylko szef mógł zasiąść. Jest to rekwizyt władzy tak ważny, że z powodu takiego właśnie krzesła wybuchło kiedyś powstanie przeciw Anglikom. A szefa wsi nie było, bo akurat wyjechał. Do Stanów Zjednoczonych…

W ciemnościach docieramy do stolicy kraju Aszantów, do Kumasi. To prawdziwe miasto, wielka blisko dwumilionowa metropolia. Zupełnie inna od prowincjonalnego Wa. Lekko błądząc udaje nam się trafić do hotelu „Georgia”. Nie obywa się jednak bez rozweselającego akcentu na koniec długiego dnia – z hotelowego neonu zgasła jedna litera. Tego wieczora dotarliśmy – jak napis głosił wszem i wobec – do hotelu „ORGIA”…

W pałacu króla Aszantów – Afryka Zachodnia

11_w_palacu_krola_kumasiOsei Kwadwo urodził się w 1936 roku i jest rojalistą. Przez wiele lat nauczał w różnych szkołach, a potem został kuratorem pałacu królewskiego w Kumasi (Manhiya Palace Museum). Bywa, że sam oprowadza turystów po królewskiej posiadłości. Osei Kwadwo jest także właścicielem wydawnictwa przekazującego szerokiej publiczności książki dotyczące królewskiego rodu Aszantów. Autorem wszystkich tych dzieł jest naturalnie Osei Kwadwo. Kiedy turyści trafią do pałacu to wówczas autor sprzedaje im swoje książki i tak dorabia do skromnej (zapewne) pensji kustosza. I to jest jedna strona medalu. Ale z drugiej strony Osei Kwadwo spisał w kompaktowej formie wszystko co turysta winien się dowiedzieć o kulturze jego narodu. A kiedy opowiada o królu, kraju Aszantów, ich zwyczajach, ludziach, wierzeniach – robi to z przekonaniem, że czyni coś niezwykle ważnego. I mimo, że wychodziła z tego napuszona i nieco śmieszna przemowa to trzeba uszanować jego autentyczne zaangażowanie.

Określenie „pałac” jest nieco na wyrost. Lepiej byłoby powiedzieć „rezydencja”. Zbudowali ją dla króla Anglicy, ale honorowi Aszantowie pozwolili królowi tu mieszkać dopiero kiedy zebrali pieniądze i wykupili posiadłość. A sprawa była polityczna, bo kolonizatorzy nieco wcześniej wywieźli króla na wygnanie na Seszele i darem chcieli złagodzić napięcie, kiedy król wróci do ojczyzny. Wszystko zakończyło się szczęśliwie, a król zamieszkał na stałe w nowym domu. Niedawno zaś przeniósł się do nowocześniejszego domostwa (sąsiednia posesja), a dotychczasowe przekazał na muzeum. Tam właśnie dostajemy wykład o dziejach plemienia i jego rodu monarszego.

Tak naprawdę to pierwszy król Aszantów zasiadł na swoim królewskim stolcu dopiero w XVII wieku. Poprzednio kraj był podzielony pomiędzy wielu wodzów, a każdy panował na swoim terenie. Nana Osei Tutu I wprawdzie nie zjednoczył kraju, ale za jego panowania powstała pierwsza konfederacja aszanckich plemion, która potem przekształciła się w królestwo. Tu warto wspomnieć o dwóch instytucjach życia monarszego – i nie tylko monarszego! – wśród Aszantów. Pierwsza to matrylinearne dziedziczenie i przekazywanie władzy. Druga to stolec, czy też tron, czy też krzesło, które jest tu symbolem władzy.

Dziedziczenie władzy – inaczej niż to ma miejsce w naszej tradycji – nie odbywa się z ojca na syna. Ogromną rolę odgrywa tzw. królowa-matka, która wbrew określeniu nie jest matką dotychczas panującego, ale jego siostrą lub ciotką. To ona wskazuje następcę tronu. Synowie sióstr dotychczasowego króla mają największe szanse na tron – jego własne potomstwo w ogóle nie liczy się w tej grze! Podobnie z dziedziczeniem majątku – po mężczyźnie dziedziczą nie jego dzieci, ale w pierwszej kolejności jego siostrzeńcy, a potem jego bracia. Po kobiecie dziedziczą jej siostry i jej córki. Przyczyną takiej tradycji jest to, że to kobiety tworzą linię klanu, a mężczyźni tylko opiekują się rodem i pomnażają majątek! Królowa-matka cieszy się zatem ogromnym szacunkiem jako najważniejsza osoba w królewskim rodzie. Nie należy wszelako dać się zwieść tym pozorom matriarchatu. By wybór nowego króla był najkorzystniejszy królowa-matka ma do swojej dyspozycji radę starszych (sami mężczyźni…), którzy służą jej pomocą i sugestiami przy wyborze. Co oględnie mówiąc sprowadza jej rolę do ceremonialnej…

Krzesło jest w tradycji Aszantów równie ważnym atrybutem władzy jak korona czy berło dla władców europejskich. Każdy ród i każdy klan, każda wioska i każdy wódz ma swoje krzesło. Jest symbolem stanowiska lub urzędu. Osei Kwadwo określa objęcie władzy przez nowego króla jako „enstoolment” (ang. stool – krzesło), czyli osadzenie na stołku. Jeśli król dożył swych lat na monarszym tronie to znaczy, że „umarł na krześle”, natomiast obaleni królowie byli „destooled”. Krzesła aszanckie składają się z trzech części. Podstawa jest prosta i przeznaczona do prozaicznego wypełniania swego zadania. Podobnie siedzisko ma jedynie być stosunkowo wygodne. Natomiast cała inwencja snycerzy idzie w środkową część krzesła – tutaj stosuje się różne symbole, kształty i figury. Tu także łączy się niekiedy różne rodzaje drewna by uzyskać piękniejszy efekt. Muzeum Narodowe w Akrze ma spory zbiór takich krzeseł – niektóre z nich zadziwiająco modernistyczne w swych zdobieniach!

Król Aszantów zaraz po intronizacji przyjmuje nowe imię. Ponoć z zamkniętymi oczami wybiera jedno z osobistych krzeseł swoich poprzedników i w zależności od wyboru takie przyjmuje imię. Jego dalsze życie to przewodniczenie i uczestniczenie w niezliczonej ilości ceremonii. Aszantowie używali ongiś kalendarza o dziewięciu miesiącach po 40 dni każdy – przynajmniej raz w miesiącu było święto wymagające obecności króla. Podczas takiego publicznego pojawienia się króla otaczają dworzanie, których zadaniem jest m.in. podtrzymywanie królewskich rąk. Nie dziwota, ponieważ na ręce króla są nakładane niezliczone ilości ciężkich złotych bransolet, a cały strój – również kapiący od złota – waży kilkadziesiąt kilogramów! Warto przy tym pamiętać, że bogactwo i lokalna potęga Aszantów i ich królów pochodzi także z tego, iż to agresywne plemię dostarczało niewolników europejskim kupcom. Nie umniejsza to przewin białego człowieka, ale medal (zwłaszcza z aszanckiego złota) ma także drugą stronę…

Najważniejszym krzesłem w kraju Aszantów jest tzw. Złote Krzesło, które ponoć w cudowny sposób trafiło do rąk pierwszego króla prosto z nieba. Stało się symbolem jedności narodu, a jego znaczenie przyrównać można do Arki Przymierza. To właśnie wydania tego Złotego Krzesła zażądał brytyjski gubernator, by wysłać je jako prezent dla królowej. Oburzenie przekształciło się w zamieszki i powstanie, co spowodowało w konsekwencji interwencję wojska i wywiezienia aszanckiego króla na Seszele. Kiedy sprawa się uspokoiła Anglicy jako gest pojednania wybudowali w Kumasi posiadłość dla króla. Tam właśnie Osei Kwadwo szerzy myśl rojalistyczną i przybliża historię ludu Aszantów.

12_abotsi_i_gabriel_zatoka_gwinejskaAbotsi i Gabriel – Afryka Zachodnia

Do Muzeum Narodowego w Akrze trafiliśmy na krótko przed końcem dnia. Choć czasu nie było wiele, to jednak muzeum nie jest wielkie i udało zobaczyć wszystko co najważniejsze. Warto! Są tam figurki „akwaba” o płaskich twarzach, które mają pomagać niepłodnym kobietom. Są tkaniny „kente” i stemplowane płótna „adinkra”. Są laski totemowe wodzów oraz kolekcja aszanckich krzeseł. A obok wystawy muzeum była jeszcze dodatkowa sala poświęcona sprawie AIDS w Afryce. To ogromy problem dla kontynentu – 3 wszystkich zarażonych na świecie pochodzi z Afryki. W Ghanie to już prawie 3% całej populacji. Aż 20% nowych zakażeń to przeniesienie choroby z matki na dziecko!

Naszą przewodniczką po muzeum była Abotsi. Wolontariuszem pracującym przy wystawie o AIDS był Gabriel. Od słowa do słowa – a praca tego dnia właśnie się dla nich skończyła – wsiedli z nami do samochodów i pojechaliśmy pogadać w jakiejś kawiarni nad zatoką.

Życie w Akrze nie jest drogie, ale Abotsi i Garbiel także nie za wiele zarabiają. Dwupokojowe mieszkanie z kuchnią to wydatek rzędu 40 dolarów miesięcznie. Na jedzenie wystarcza kolejne 50-60 dolarów. Dochody w granicach 300 dolarów pozwalają na wygodne życie, opłacenie studiów, kupno książek i spełnienie różnych zachcianek. A przecież to stolica, gdzie wszystko jest najdroższe. Na prowincji wszystkie ceny lecą bardzo w dół.

Gabriel zamierza wznowić naukę i najchętniej poszedłby na studia informatyczne. Abotsi jest specjalistką od PR i chce jeszcze popracować ze dwa lata w muzeum (gdzie płaca jest marna), a potem założyć własny biznes. Obydwoje twierdzą, że najlepszy biznes w Ghanie to gastronomia! Mała i tania zwraca się w ciągu 5-6 lat, a potrzeba na uruchomienie takiej jadłodajni koło dwóch tysięcy dolarów. Ale – powiadają – naprawdę to by chcieli mieć szansę ruszyć z dużą, modną restauracją. Musi mieć zagraniczną nazwę i jakiś egzotyczną potrawę (jaka jest polska narodowa potrawa? – pytają), bo mieszkańcy Akry są snobami i chętnie przyjdą do tylko do czegoś o posmaku nowości. Trzeba by zrobić wielkie otwarcie, takie z anonsami w prasie. A potem na otwarcie zaprosić jakąś sławną osobę. Każemy im wybrać kim miała by być ta sławna osoba – politykiem, gwiazdą telewizji czy muzykiem. Odpowiedź jest jednoznaczna. Muzykiem!!! Bo jak będzie muzyka to ludzie się będą dobrze bawić, a jak się będą dobrze bawić to polecą nową restaurację znajomym. No i biznes ruszy do przodu. Stworzenie takiej restauracji to co najmniej dziesięć tysięcy dolarów, a wielkie otwarcie to jeszcze dalsze cztery. Rozmarzyli się obydwoje jak cudownie byłoby mieć szansę wystartowania z takim biznesem!

Wypiliśmy po coli, pojedliśmy jakieś orzeszki. Pogadaliśmy o kuchni i restauracjach. Ponarzekaliśmy na drożyznę i ciągły wzrost cen. Zapadł zmrok. Oni wrócili do swoich domów, a my do hotelu. Ot, jeszcze jedno spotkanie w podróży.

"Afryka Zachodnia 2004 Michał Jaworski" table of contents

  1. Afryka Zachodnia 2004 Michał Jaworski
  2. Historia
  3. Impresje - Mali
  4. Impresje - Burkina Faso
  5. Impresje - Ghana
  6. Inne miejsca godne chwili
  7. Galeria zdjęć Afryka Zachodnia