Hornstrandir – dziennik wyprawy

15 sierpnia 2014
Najtaniej do Reyjkiaviku ( który jest jedynym międzynarodowym lotniskiem na Islandii) można dostać się z Warszawy. Skorzystaliśmy z oferty tanich linii islandzkich WOWAIR . Tak naprawdę skusiło nas bezpośrednie połączenie bez konieczności przesiadania się z ogromną ilością tobołów. Nie ma jednak co się łudzić. „Tani” bilet do kraju gdzie mieszka zaledwie 0,5 miliona ludzi nigdy nie będzie tak tani jak do dużego kraju. No i odległość… Z Warszawy do Reykjaviku jest mnie więcej tak daleko jak do Barcelony ( w której mieszka ponad 1,5 miliona ludzi). Między Polską a Islandią mamy 2 godziny różnicy czasu, sam lot trwa 4 godziny. Wylatujemy z Warszawy po 22.00 , o 2.00 w nocy 16 sierpnia lądujemy na Islandii. Od razu czujemy – zimno.
16 sierpnia 2014
Kolejny samolot mam y dopiero o 9.00 rano i gdzieś musimy przeczekać. Albo na lotnisku albo na dworcu autobusowym w centrum miasta. Decydujemy się na to drugie. Z międzynarodowego lotniska Keflavik sprawnie jeżdżącymi autobusami jedzie się do centrum Reykjaviku około 40 minut. W środku miasta znajduje się centralny dworzec autobusowy. To z niego można dostać się w dowolne miejsce wyspy, wykupić wycieczkę choćby i na kilka godzin albo zorganizować sobie czas przy pomocy doradców w pracującej non stop informacji. Nie daje się niestety pospać. Co chwila ktoś wchodzi i wychodzi powodując przeciągi na hali na której usiłujemy się zdrzemnąć. Wieje i zimno. Jest dopiero 3.00 nad ranem, a nasz samolot odlatuje o 9.00 Dworzec autobusowy znajduje się na skraju ogromnego parku, który mieści zaledwie kilka kilometrów dalej, a jakże pas startowy i małe lotnisko do lotów krajowych. Z tego lotniska małym samolotem za zaledwie 60 Euro pokonujemy w 40 minut odcinek które drogami wśród fiordów wije się przez ponad 320 km. Podejrzewam, ze bilety na lotach krajowych są dotowane przez państwo i naprawdę warto z nich korzystać. W pięknej słonecznej pogodzie lądujemy przed 10.00 rano. Ale z lotniska wychodzimy jako ostatni. To tutaj w małym budynku lotniska w końcu dzielimy wspólny sprzęt na wyprawę, dzielimy się różnymi sprzętami i dopakowujemy nasze racje żywnościowe . Wszystko musie się zmieścić i niczego nie można zapomnieć. Finalnie każde z nas ma na plecach średnio 26 kg ładunku. A nie mamy jeszcze napełnionych naszych bukłaków na wodę! Z lotniska Isafiordur do portu wędrujemy już z pełnym ekwipunkiem, bo na lotnisku w Isafjordur od razu zajęliśmy się rozdzieleniem sprzętu oraz żywności. Obchodzimy 5 km łuk dookoła fiordu między lotniskiem a centrum miasteczka, gdzie znajdujemy naszą agencję turystyczną która oddała nam nieocenione usługi. Agencją Westtours zarządza rezolutna i bardzo kompetentna pani Ingibjorg która pośredniczyła w zorganizowaniu nam biletów na statek oraz powrotu, doradzała nam w wielu sprawach ale także zdobyła dla nas tabelę przypływów i odpływów dla zatoki Bolungarvik (nie mylić z miasteczkiem o tej samej nazwie) gdzie mamy się prześlizgnąć przy skalistym brzegu między przypływami. Do naszego rejsu o 16.00 jest sporo czasu, wędrujemy na ostatniego hamburgera i frytki, i mocno niewyspani przysypiamy na krzesłach. Po załadowaniu się na sporej wielkości łódź motorową z dużą przestronną kabiną dla kilkunastu turystów siadamy na ławkach na rufie i cieszymy się słońcem. Łódź rusza z łoskotem potężnych silników rozbryzgując fale na kilkanaście metrów na boki, przy okazji chlapiąc na tylni pokład, z którego szybko uciekamy do kabiny. Przez dwie godziny rejsu morzy nas sen, bowiem od wyjścia z domów mija właśnie doba podczas której nie zmrużyliśmy oka. Mijamy kilkusetmetrowe klify aż w końcu docieramy do malowniczej zatoczki gdzie stoi kilka domków letniskowych. Inni pasażerowie w wieku mocno po 60 tce, w doskonałych humorach ochoczo zakładają kamizelki ratownicze i udają się na otwartą rufę łodzi. Najmłodszy z marynarzy na statku zakłada spodnie wodery sięgające piersi, wychodzi na tylni pokład i opuszcza z wysięgnika spory ponton. Emeryci bez strachu schodzą po drabince do pontonu, pomagają kolegom, odbierają bagaże. Ponton obciążony do granic możliwości zostaje odepchnięty przez marynarza w woderach który klęka na skraju dmuchanej burty i kieruje silnikiem w stronę brzegu. Po kwadransie ponton wraca z mniejszą ekipą letników i ich tobołami, którzy kończą swój urlop. Z wody wystają głowy ciekawskich fok które bacznie obserwują całe zamieszanie. Niecałą godzinę później to my zakładamy kamizelki ratownicze i z całym dobytkiem ładujemy się do pontonu. Marynarz żegna nas kąśliwą uwagą o naszych lekkich plecaczkach. Wychodzimy na brzeg po porządnie skleconym pomoście. Słońce jest jeszcze dosyć wysoko. Jet 18.30 Drewniana tablica potwierdza, jesteśmy w zatoce Latravik. Słaniając się z niewyspania szybko znajdujemy fantastyczne miejsce na biwak. Sucha krótka trawa idealnie nadaje się do rozbicia namiotów. Stawiamy obóz w ogromnej słonecznej zatoce, szybko znajdujemy wodę w pobliskim strumieniu, gotujemy posiłek i idziemy spać. Po takiej podróży wszyscy mamy poczucie, że dotarliśmy na koniec świata i że w końcu jesteśmy na miejscu! Przed 22.00 wszyscy śpią jak zabici.
17 sierpnia 2014
Następnego dnia po przybyciu do zatoki Latravik i zjedzeniu śniadania zostawiamy cały obóz wraz namiotami i jedynie z kijami trekkingowymi udajemy się do pierwszego miejsca które musimy odwiedzić. Zaczynamy podejście stokiem góry opodal której spaliśmy. Cieszymy się fantastyczną pogodą i pełnym słońcem. Po pokonaniu przewyższenia ponad 400 m wydostajemy się na płaskowyż skąd na azymut wędrujemy w kierunku północnym. Celem naszej wycieczki są pozostałości amerykańskiej bazy radarowej z czasów Zimnej Wojny nazywana DYE. Cały system radarów DEW ( Distant Early Warning) oplatał północną Kanadę i USA, kilka baz było na Grenlandii ( do jednej z nich, położonej daleko na lądolodzie Grenlandzkim dotarłem podczas ekspedycji polarnej w 2009r). Miały one wcześnie wykryć każdą rakietę balistyczną wystrzeloną z terytorium Związku Radzieckiego. O ile na Grenlandii wszystko stało tak jak w 1989 r, to tutaj zostały jedynie ruiny. Pierwszy budynek na który natrafiamy po kolejnej godzinie marszu to budynek techniczny przy którym stoją dwa trójnogi z posadowieniami radarów. Wojsko miało tu znacznie lepszy dostęp niż na Grenlandii i rozebrało wszystkie radary i maszyny poza budynkami. Budynki są zbudowane z betonowych prefabrykatów, ale widać że to beton niezwykłej jakości. Płyty przez swój kształt i abstrakcyjność położenia kojarzą się nam wszystkim z budynkami z Gwiezdnych Wojem Georga Lucasa. Promieniowanie radarów musiało być ogromne, bowiem koszary dla żołnierzy w formie czterech kolejnych betonowych baraków stoją dobre 2 km dalej na skraju urwiska. Fotografujemy zarówno niezwykłe budynki jak i majestatyczne widoki i wracamy zwijać obóz. Podczas zejścia naszą uwagę przyciągają połacie mchu, tak jasnozielonego, że aż fosforyzującego. Podczas powrotu z góry nasze obozowisko wygląda jak kilka kropek. To jednak jest kawałek drogi. Opodal brzegu daje się też dostrzec opuszczony pas lotniska polowego.
Zwijamy obóz, dogryzamy nasze cudowne ciasteczka które otrzymaliśmy jako eksperymentalne racje żywnościowe i w końcu zaczynamy wędrówkę z pełnym obciążeniem. Jest drugi dzień po przyjeździe ale to będzie pierwszy pełny dzień wędrówki. Wspinamy się mozolnie przez trawy, bażyny, krzewinki które plączą nam nogi. Między nimi wypatrujemy dziur wypłukanych przez wodę w które można wpaść po udo. A do tego ślisko. Szybko przekonujemy się, że na dnie każdej doliny czekają nas bagniste łąki i górskie rzeki które trzeba pokonać, a kiedy uda nam się wspiąć wyżej będziemy mięli do czynienia ze skalną wspinaczką niczym na trudnych tatrzańskich szlakach. Wędrujemy z kompasem i GPSem w dłoni bo szlak jest mocno umowny. Kilka razy dziennie czeka nas wejście/ zejście bagno/góry o różnicach podejść około 500 m i to wszystko z ciężkimi plecakami. Kiedy już po kilku godzinach mozolnego wspinania stajemy na szczycie przełęczy, okazuje się że dalej iść się nie da. Jesteśmy na przełęczy Trollaskard. Co prawda udaje nam się po stromym rumowisku opuścić do kotła skalnego, ale u jego dołu okazuje się że nie da się zejść niżej. W zasadzie jesteśmy zaledwie w jednej trzeciej wysokości do bezpiecznego, w miarę płaskiego terenu. Do pokonania jest stroma, pionowa ściana i na domiar złego na skale znajduje się mnóstwo mokrego, śliskiego mchu. Wspólnie z najbardziej doświadczonymi we wspinaczce uczestnikami wyprawy zakładamy stanowisko na ogromnym głazie. Damian z którym byłem już na kilku ekspedycjach i mam do niego wielkie zaufanie zjeżdża pierwszy i sprawdza jak wygląda urwisko poniżej. Dowiadujemy się , że liny starczy do zjazdu na bezpieczną półkę skalną a następnie trzeba będzie bardzo ostrożnie zejść stromym kuluarem do podstawy ściany, a właściwie na wielkie nachylone pole śnieżne, które okala ścianę w której utknęliśmy. Operacja zjazdów zajmuje nam dobre kilka godzin. Doświadczeni zjeżdżają z plecakami na plecach, słabsi zjeżdżają bez obciążeń, bo ich plecaki opuszczamy osobno. Co rusz, podczas zjazdu ktoś strącał w dół kamień który był zagrożeniem dla wszystkich czekających poniżej. Każdy z siedmiu uczestników ekspedycji miał zabrać osobisty sprzęt wspinaczkowy ( uprząż, karabińczyki, przyrząd zjazdowy). Tuż przed zjazdem jeden z uczestników podszedł do mnie i powiedział, że nie wie jak to się mogło stać, ale nie ma żadnego sprzętu wspinaczkowego. Nie zabrał, zapomniał, nie zapakował. W obecnej chwili to bez znaczenia. W Reykjaviku mogliśmy coś z tym zrobić, kupić, pożyczyć. Tutaj, w środku niczego oznacza to tylko wielkie kłopoty. Chodzi nie tylko o to, że ktoś musi po zjeździe zdjąć uprząż którą wciągnie się do góry żeby nasz zapominalski mógł zjechać. Prawdziwy pasztet będzie na lodowcu, bo marsz przez piąty co do wielkość lodowiec Islandii bez uprzęży i połączenia liną jest nie do pomyślenia. Przez następne dni wyprawy myśl o tym jak pokonać 25 km lodowca i przeprowadzić przez szczeliny faceta bez sprzętu wspinaczkowego będzie stale zaprzątała moją głowę. Tymczasem zaczęło się chmurzyć i osoby które już zjechały i czekały na pozostałych zaczęły marznąć. Zarządzam ostrożne schodzenie kuluarem do pola śnieżnego. Kuluar jest koszmarny bo pełno w nim błota i dywanów mchu pełnych wody kapiącej ze skał i bardzo śliskich. Nie ma tu żadnych pewnych chwytów a ciężkie plecaki bardzo utrudniają utrzymanie równowagi. Dwie godziny później wszyscy stajemy na małej łączce wtulonej w bok góry która tak nas wymęczyła. Pod nami w dole rozciąga się jezioro Fljotsvatn o długości ponad 7 km za którym majaczy jeszcze mierzeja i otwarte morze Cieśniny Duńskiej. Jest to jeden z najpiękniejszych widoków jakie widzieliśmy w życiu ( jest do tego foto!). Schodzi z nas stres. Rozbijamy obóz, gotujemy i omawiamy to wszystko co się stało. Po pierwszym pełnym dniu wędrówki wiemy, że będzie bardzo, bardzo ciężko. Przed 22.00 zrywa się bardzo silny wiatr który zapędza wszystkich do namiotów.
18 sierpnia 2014
Rankiem wita nas znakomita słoneczna pogoda. Na horyzoncie majaczy bariera gór, z wyraźnie zaznaczoną przełęczą. Z odległości z jakiej patrzymy wejście na przełęcz jest w zasadzie pionową ścianą. Obchodzimy przez kilka godzin mokradło jakie tworzy jezioro i przeprawiamy się w zabranych specjalnie do tego celu sandałach przez sporą rzekę. Następnie wspinamy się dobre kilkaset metrów na skalne rumowisko. Pewnie zachwycalibyśmy się cudownymi czterema jeziorkami gdyby nie bariera skalna którą musimy pokonać. Zaczyna się wspinaczką ścianą na przełęcz. Na początku to rumowisko skał a narastającej stromiźnie. Klniemy w żywy kamień tego kto wytyczył tędy szlak. Uda palą nas żywym ogniem od wnoszenia plecaków na stromizny. Orla Perć wydaje się przy tym spacerem w dolinie Kościeliskiej. Zanim dotrzemy na szczyt przełęczy trzeba przetrawersować w lewo pod grzebieniem skalnym. Z oddali zupełnie tego nie widać. Na przełęczy wszyscy jesteśmy zlanie potem i zarządzamy odpoczynek po podejściowym stresie. Dalej szlak wiedzie przez majestatyczną dolinę bez trudności technicznych. Przed końcem dnia schodzimy nad morze. Omijamy przedziwnie zerodowany szczyt Alfsfell i dalej wędrujemy wzdłuż plaży w poszukaniu biwaku. Brzeg morza usiany jest ogromnymi zbielałymi od mrozów i czasu belkami drewna. To drewno dryftowe spławione dziesiątki jeżeli nie setki lat temu do Syberyjskich rzek i z jakiś powodów nie odebrane przez statki handlowe. Powoli z prądem morskim wędrowały aż roztrzaskały się o brzegi Islandii niczym gigantyczne bierki. To takie kapsuły czasu świata którego już nie ma. Biwak wypada nam nad samym morzem opodal plastikowej kapsuły ratowniczej która ma radio i dwie prycze dla pechowych turystów lub żeglarzy. Ale kilka kilometrów przed nim pokonujemy rzekę po moście stworzonym z powiązanych cumami bel drewna dryftowego. Wieczorem po posiłku spacerujemy po plaży bacznie obserwując muszle i niezwykłe wodorosty jakie wyrzuca morze. Słońce zachodzi w fantastycznych barwach. Jest tylko 4C.
19 sierpnia 2014
Kolejnego dnia na dzień dobry musimy przewspinać się eksponowaną, zieloną od trawy i porostów ścianą. Podejście jest bardzo strome i uważamy żeby nie zrobić żadnego fałszywego kroku. Na szczycie otwiera się przed nami wielka kamienna płaszczyzna z kolejną przełęczą za którą po paru godzinach schodzimy znowu nad morze. Ścieżka wiedzie w błocie na skraju kilkudziesięciometrowego urwiska nad samym morzem. Dodatkowo jest nachylona w stronę przepaści, więc stopy mimowolnie ześlizgują się i ciągną nas w dół. To bardzo deprymujący odcinek dla całej naszej ekipy. W razie poślizgnięcia pojedziemy po trawie prosto w przepaść. Nie ma się czego złapać. Błoto jest śliskie mimo że nie padało od kilku dni, więc przypuszczam że po deszczu przejść się tędy nie da. To takie miejsce gdzie do chodzenia po trawie należy założyć raki. Upiorne miejsce nazywa się Trollakambur, finalnie ścieżka doprowadza nas na skalisty brzeg gdzie musimy się przewspinać przy kilkunastometrowym zębie skalnym. O dziwo, znajduje się tu gruba lina holownicza która służy za asekurację i z której skwapliwie korzystamy. Idąc wzdłuż brzegu obchodzimy zatokę Hornvik. Po przeciwległej stronie widzimy Hornbjarg – wizytówkę Hornstrandiru i jedną z najwymyślniejszych skał jakie stoją na ziemi. Czegoś tak dziwnego nie ma nawet w filmach fantastycznych. Żeby jednak obejść zatokę musimy przejść przez mierzeję z czarnego wulkanicznego piasku która jest okresowo zalewana bądź to przez sztormy i przypływy bądź przez górskie rzeki. To rozległa połać o szerokości ponad kilometra. Ściągamy buty i przechodzimy kilkudziesięciometrowy pas wody bez zakładania sandałów. Tutaj na dnie nie ma kamieni, jest tylko niezwykle drobny, czarny wulkaniczny piasek. Po przeprawie i założeniu butów wędrujemy jeszcze klika godzin wzdłuż brzegu. Na szczęście jesteśmy o dobrej porze, porze odpływu i nie zagrażają nam fale. Wędruje się trudno, bo bryły lawy poprzekładane są polami mokrych morskich okrąglaków. Co rusz zachwycają nas bloki lawy zastygłe w formacje przypominające mury, lub wodospady spadające gdzieś ze ścian ponad nami. Robi się chłodno i zaczyna się chmurzyć. Rzutem na taśmę, zmęczeni docieramy do miejsca gdzie rozbijamy obóz. Na osłodę mamy fantastyczny zachód słońca o cudownie kiczowatych barwach w którym z lubością robimy zdjęcia mimo przenikliwego chłodu.
20 sierpnia 2014
Kolejnego dnia po śniadaniu nie zwijamy obozu. Zabieramy nasze batoniki energetyczne, kije trekkingowe i udaje my się na wycieczkę bez plecaków. Chcemy zobaczyć Hornbjarg i „koniec świata”. Spacer bez plecaków to miła odmiana i po niecałych dwóch godzinach dochodzimy do miejsca o nazwie Horn (czyli po prostu róg). Stoimy na zielonym od trawy rogu gigantycznej serwetki wystającej w stronę Grenlandii, wystarczy wychylić głowę i spojrzeć w dół żeby zobaczyć kilkusetmetrową przepaść. Pod nami szybują mewy, a na dole mikroskopijne fale obmywają ledwo widoczny brzeg. Kręci się w głowach nawet tym którzy nie mają lęku wysokości. Robimy mnóstwo fotografii i idziemy dalej wzdłuż klifu. Zbliżamy się do Hornbjargu – najbardziej fantastycznej skały na Islandii ale żeby do niej dojść musimy przewspinać się przez stromy grzebień skalny. Za nim rozciąga się Hornbjarg w pełnej okazałości. Ma 534 m wysokości i spada prosto do morza. Obchodzimy go łukiem od strony doliny z jeziorem mijając polodowcowe urokliwe jeziorka. Ciężsi o setki zdjęć i piękne widoki zwijamy obóz i wędrujemy dalej, tym razem już objuczeni naszymi plecakami. Po kilku godzinach marszu wzdłuż brzegu majaczy nam jedyny murowany budynek jaki spotkamy na całym Hornstrandirze. Pomarańczowa wieżyczka przyczepiona do jasnoszarego budynku wygląda wręcz surrealistycznie. Latarnia stoi na trawie ale dokoła niej znajduje się kilkunastometrowa bariera litej skały o którą roztrzaskują się fale. Latarnik ma zmyślną pochylnię którą wciąga zapasy dostarczane łodzią. Niestety latarnia jest zamknięta od tygodnia bowiem latarnik kończy sezon 15 sierpnia. Gdybyśmy byli tydzień wcześniej, byłaby szansa na ciepły prysznic, a tak jedynie korzystamy z ławek i w części osłoniętej przed wiatrem robimy postój na posiłek. Wspinamy się dalej. Obóz wypada nam w niecce między dwoma wzgórzami. Bardzo zmęczeni długim dniem szybko zasypiamy.
21 sierpnia 2014
Kolejnego dnia mimo pięknych widoków i rzek do pokonania bez większych problemów docieramy do zatoki Bolungarvik nad samym morzem. Po drodze pokonujemy kilka rzek i spektakularny wodospad który spada wprost z klifu do morza. Wygląda nierealnie ponieważ nie ma żadnych brzegów, kanionu ani koryta. Wygląda to tak jakbyśmy poprosili dziecko aby narysowało stromy urwisty brzeg, a potem jeszcze dorysowało rzekę która spada w dół. Pogoda nam sprzyja, choć jest zimno. Podczas gotowania posiłku kręci nam się przy obozie młody polarny lisek. To nerwowy biwak, bowiem kolejnego dnia musimy przecisnąć się przy skalistym brzegu w kilkugodzinnym oknie odpływu. Inaczej będzie z nami kiepsko. Nerwowo śpimy, a rano oczekujemy w napięciu na właściwy czas na wyjście.

22 sierpnia 2014
Finalnie ruszamy z kopyta po 10.00 czyli później niż codzienna rutyna. Szybko dochodzimy do bariery skał o które rozbijają się fale. Koledzy znajdują jednak obejście górą. Nerwowo posuwamy się naprzód, są miejsca gdzie nogi ześlizgują się nam z wielkich otoczaków, ale i takie gdzie ledwo przeciskamy się między skałami tak żeby nie zamoczyć ubrań. Patrzymy pod nogi i widzimy mokre połacie plaży które jeszcze godzinę wcześniej były pod wodą. Po kilku godzinach pośpiesznego, nerwowego marszu z czułością całuję ostatnią skałę za którą otwiera się łagodna zatoka Furufjordur. Przeszliśmy maszynkę do mięsa! Pokonaliśmy Honrstrandir, i mamy za sobą pierwszą cześć naszej trasy! Pozostali uczestnicy spodziewają się, że podejdziemy pod lodowiec, i zrobimy obóz aby następnego dnia zrobić trawers lodowca Drangajokull. Wszyscy są bardzo rozczarowani kiedy zarządzam tylko krótką przerwę, a następnie dalszy marsz . Informuję ekipę, że czekają nas dwa strome kamieniste garby które musimy pokonać i powinniśmy się bardzo spieszyć. Nikt nie rozumie intencji ani pośpiechu ale ruszamy dalej. Znikają rośliny, pojawia się coraz więcej kamieni, robi się bardzo zimno. Na postojach ubieramy się znacznie cieplej. Niedługo potem wyłania się lodowiec którego cielsko przewala się przez wzgórza w naszym kierunku. Po 17.00 mijamy drugi skalny garb i w oddali dostrzegamy małą osadę letniskowych domków. To tam idziemy. Kiedy już wydaje nam się że dojdziemy bez komplikacji trafia nam się spore bagno które obchodzimy przez dobre pół godziny. Ja prowadzę pierwszy i pierwszy dostrzegam niespodziankę o której nie mówiłem towarzyszom. Na łące miedzy drewnianymi domkami letników stoi piękny, błękitny basem wypełniony geotermalną wodą o temperaturze 38 C. Jest 17.55, w pośpiechu wyciągam telefon satelitarny i dzwonię do nasze opiekunki Ingibjorg. Umówiłem się z nią, że jak tylko dotrzemy do basenu poinformuję ją o tym. Jest piątek, i muszę zostawić informację do 18.00 bo przez najbliższe dnia agencja nie będzie pracować. Kiedy otworzą biuro w poniedziałek, kto wie gdzie będziemy? W agencji turystycznej są bardzo zaskoczeni że jeszcze się nie poddaliśmy i że dotarliśmy do Laugar w zatoce Reykjarrfjordur tak szybko. Kąpiel i możliwość prania w drugim mniejszym basenie po 9 dniach marszu bardzo poprawia nam morale. Wolałem nie chwalić się basenem przed ekipą, bowiem nie ma nic gorszego niż zawiedzione oczekiwania. Źle by wyglądało gdyby w basenie nie było wody albo z jakiś innych powodów atrakcja by nie wypaliła. Panuje ogólna wesołość i dobry humor, który psuje mi rozmowa z tym uczestnikiem wyprawy który nie zabrał uprzęży. Dowiaduję się, że nie ma również okularów na lodowiec. To wielki problem, bo o ile do szczeliny można wpaść ale niekoniecznie się wpadnie, o tyle bez odpowiednich okularów na lodowcu na pewno się oślepnie. Nawet jak będą chmury. Chory ze śnieżną ślepotą nie może się poruszać, trzeba go prowadzić, ubierać. Zazwyczaj też gubi rękawiczki, odmraża sobie palce a potem nawet rozporek trzeba mu odpinać i zapinać. Na lodowcu tak wielkim jak ten który mamy przejść uszkodzenie wzroku jest pewne. Na szczęście miałem w swoim etui do okularów zapasowe szybki. Prowizorycznie na taśmę klejącą montuję swoje szybki na okulary korekcyjne zapominalskiego. Oby wytrzymało…
23 sierpnia 2014
Wstajemy dwie godziny wcześniej niż zazwyczaj. Tego dnia musimy mieć zapas czasu. Po grzbiecie skalnym przez 4 godziny mozolnie wspinamy się do stóp lodowca. Morena wydaje się ciągnąć w nieskończoność. U stóp lodowca wielkie ubieranie i totalna reorganizacja. Grubo się ubieramy, zakładamy raki, rękawice, uprzęże. Zapominalskiego bez uprzęży dowiązuję liną w pasie na samym końcu naszego składu. Po tylu dniach wędrówki bez reżimu nagle musimy znaleźć wspólne tempo związani liną w 7 osób. Szczeliny widoczne są już z daleka. Damian z kompasem pierwszy, ja za nim ( mogę go wyciągnąć gdyby wpadł) reszta po kolei i na końcu przewiązany w pasie nasz rodzynek bez uprzęży Najstarszy uczestnik ma prawie 47 lat, najmłodszy 18. Ido tego Iza, jedyna dziewczyna w ekipie. Filigranowa, ale jedząca jak kierowca ciężarówki , wszędobylska w typie Małej Mi z Muminków. Od lodowca wieje chłodem, mozolnie zdobywamy wysokość. Nie możemy iść prosto do góry, bowiem wpakujemy się w pole szczelin, a poza tym chcemy zdobyć najwyższy punkt całego Hornstrandiru – Jokullbunga (925 m). To po prostu wybrzuszenie na szczycie lodowca bez wyraźnie zarysowanego wierzchołka które znajduje się na środku lodowca. Bunga oznacza tyle co bąbel, cycek. Lawirując i wspinając się do góry ze zgrozą obserwujemy jak zaczyna psuć się pogoda. Jakullbungę osiągamy już w śnieżnej zamieci która miota naszymi plecakami. Udaje nam się zrobić kilka zdjęć, wkrótce potem temperatura spada tak gwałtownie że baterie naszych aparatów odmówią posłuszeństwa. Wiatr się wzmaga, psuje się widoczność, ledwo widzimy partnerów na linie. Musimy do siebie krzyczeć żeby się porozumieć. Każdy myśli o tym żeby nie odmrozić palców i żeby jak najszybciej zejść na dół. Jesteśmy bardzo zmęczeni, ale nie możemy robić postojów bo po prostu zamarzniemy. Na polu lodowym przy uwzględnieniu wiatru panuje temperatura rzędu – 20C. Damian doskonale prowadzi nas w dół. Wycieńczeni, po 14 godzinach marszu rozbijamy obóz przy pierwszych skałach moreny czołowej. Pada marznący deszcz, jest tuż powyżej 0C. Rozbijamy obóz, ściągamy mokre ubrania w przedsionkach namiotu, przygotowujemy posiłki i idziemy spać. Gra była warta świeczki, bowiem w ciągu jednego dnia pokonaliśmy cały lodowiec, a dystans odpowiada dystansom trzech dni wędrówki przez Hornstrandir. Wchodząc na lodowiec z boku, od biwaku z basenami skróciłem nieco trasę, co dla faceta bez uprzęży miało niebagatelne znaczenie.
24 sierpnia 2014
Przez całą noc wichura szarpie namiotami. Rano budzi nas pogoda jeszcze gorsza niż dnia poprzedniego. Pada lodowaty deszcz, panuje mgła i wieje silny porywisty wiatr. Z trudem zwijamy obóz i wyruszamy w dół. Nasze wielkie plecaki niczym żagle na wietrze poddają się naporom wiatru. Opuszczamy pole śnieżne i wkraczamy na bezkresne rumowisko kamienne które składa się z mniejszych lub większych ostrych kamieni. Kamienie chwieją się i chyboczą. Cały czas martwię się o to żeby nikt nie skręcił sobie nogi. Głazy są tak wielkie że nie sposób będzie rozstawić wieczorem namioty. Po prostu nie ma gdzie. Bury bezkres działa na nas deprymująco. Mało rozmawiamy, wszyscy schowani w kaptury. Mimo ogromnego wysiłku pokonujemy zaledwie 2 do 3 km w ciągu każdej godziny. Z czasem mijamy coraz więcej jezior i oczek wodnych oraz strumieni. Ingibjorg nas przestrzegała, że o ile w ogóle dotrzemy do rumowiska to musimy stamtąd jak najszybciej uciekać gdy zacznie padać deszcz. Bowiem warstwa skał nie przepuszcza wody i padające deszcze szybko tworzy nowe jeziorka i rzeki które odetną nam drogę powrotu. Jesteśmy jednak tak daleko, że nie mamy wyjścia. Żywność powoli się kończy, opadamy z sił. Na rumowisku pękają i rozklejają się nam buty. But zaklejony na okrętkę szarą taśmą wytrzymuje zaledwie kilkadziesiąt metrów. Poruszamy się bardzo powoli w tak trudnym terenie. Po 17.00 natrafiamy na kilkudziesięciometrową łatę śniegu. To jedyne miejsce gdzie da się rozbić namioty. Mimo że jeszcze kawał dnia przed nami – to tu rozbijamy obóz. Po prostu kolejne ta dobre miejsce może nam się nie trafić. Śpimy opodal jeziora które podczas nocy ze sporego zrobi się naprawdę duże. Namioty odciągamy na kamienie i wszystkie możliwe linki ponieważ wiatr nie ustępuje.
25 sierpnia 2014
Oczywiście pada całą noc i jest około 4C. Wstajemy o 7.00, gotujemy w namiotach wrzątek do termosów i robimy śniadanie. Następnie zwijamy mokre płachty namiotów, ubieramy mokre ubrania które poprzedniego wieczora porzuciliśmy w przedsionkach namiotów i wędrujemy dalej. Udaje nam się wyruszyć o 9.20 Teren zaczyna się obniżać, nieco faluje. Nawiguję tak, żeby zejść rumowiskiem do drogi 61 która okrąża całą Islandię. Tylko że muszę znaleźć takie zejście żeby nie trafić na skalne urwisko i zjazd dłuższy niż możliwości naszej liny ani kanion rzeki którego nie damy rady pokonać. Poprzedniego wieczora przeliczyłem koordynaty i nieco zmodyfikowałem trasę na zejście łagodnym garbem między dwoma kanionami. Mamy do pokonania rzekę -deltę która ma kilkadziesiąt metrów szerokości i głębokość do uda. To właściwie sieć strumieni łącząca się ze sobą. Jeżeli nie przekroczymy jej teraz to kilka km niżej będzie płynęła w kilkudziesięciometrowej głębokości jarze. Przeszkadzają nam otarte i zmacerowane stopy, rozpadające się buty. Mozolnie wydzieramy płaskowyżowi kilometr po kilometrze. Wspinamy się na kolejne nierówności terenu aż w końcu dochodzimy do barier skalnej za którą zatyka nam dech w piersi majaczący daleko widok ogromnego fiordu i wody. Przez następne godziny powoli schodzimy w dół. Z czasem pojawiają się porosty, dalej mchy, krzewinki bażyn, borówek i jagód. Życie! Dopiero teraz dociera do nas że poprzedniego dnia na kamieniach nie było nawet porostów. Brniemy ostrożnie w dół, z czasem zbocza porasta gęsty busz bażyn i jagód. Brniemy przez nie w dół, krzaki krępują nam nogi ale widok majaczącej w dole rzeki dodaje nam sił. Gdy wokół robi się całkiem zielono rzucam się na kolana i zażeram jagodami. Witaminy, owoce, po tylu dniach, mniam! Idziemy wzdłuż przepaścistego kanionu w którym słychać łoskot rzeki. To ta sam rzeka którą postanowiliśmy przejść rano. Pierwszy docieram do drogi. Ściągam buty i czekam na towarzyszy. Nie mogę uwierzyć, że na rumowisku nikt nie skręcił sobie nogi. Kiedy wszyscy docierają do drogi wyciągam telefon satelitarny zamawiam taksówkę. Zanim przyjedzie, rozstawiamy jeszcze namioty żeby przeschły i gotujemy ciepły posiłek. Do Isafjordur jest ponad 170 km, a my jesteśmy pierwszą ekipą która nie wraca statkiem tylko o własnych siłach pokonała Fiordy Zachodnie Islandii z północy na południe.
Rafał Król

"Hornstrandir 2014 Islandia" table of contents

  1. Hornstrandir 2014 Islandia
  2. Jak się rodził pomysł na ekspedycję
  3. Hornstrandir – trudności, pogoda, uwagi
  4. Hornstrandir - dziennik wyprawy
  5. Audycja radiowa Hornstrandir
  6. Galeria ekspedycja Hornstrandir
  7. Galeria natura Hornstrandir
  8. Mapy Hornstrandir
  9. Sponsorzy